Tag Archives: Dariusz Michalczewski

DARIUSZ MICHALCZEWSKI: TOMEK ADAMEK NIE POWINIEN JUŻ BOKSOWAĆ

Przebieg i końcowy wynik sobotniego pojedynku Tomasza Adamka z Wiaczesławem Głazkowem komentowało wielu fachowców. Do tego grona na łamach „Przeglądu Sportowego” dołączył Dariusz Michalczewski, były zawodowy mistrz świata wagi półciężkiej (1994-2003) i junior ciężkiej (1994). „Tygrys” sugeruje „Góralowi”, by ten zakończył pięściarską karierę…

Jest mi bardzo przykro, bo naprawdę zależy mi na zwycięstwach naszych pięściarzy i nie lubię oglądać ich porażek. Jeśli Tomek Adamek ma pomysł na życie, to powinien zakończyć karierę. Jeśli nie ma i wciąż musi zarabiać pieniądze, niech boksuje, lecz do pojedynków nie będzie już przystępował jako faworyt, a stanie się mięsem armatnim dla młodszych pięściarzy i ich promotorów. Powinien powiesić rękawice na kołku. Inaczej zacznie się rozmieniać na drobne. Ja zakończenie kariery zaplanowałem długo przed swoją ostatnią walką, jeszcze będąc mistrzem świata.

Tym pojedynkiem Tomek zrobił milowy krok do tyłu. A przecież Wiaczesław Głazkow jest dosyć surowym zawodnikiem, który Władymirowi Kliczce mógłby co najwyżej czyścić buty. W boksie Tomka nic obecnie nie funkcjonuje. Stoi szeroko na nogach, ma wyprostowany tułów, a od Głazkowa przyjmował takie sygnalizowane ciosy proste, wyprowadzane bez żadnego zwodu, że aż nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Tym bardziej, że Adamek zapewniał o swojej wysokiej formie.

Walka w Polsce, z Arturem Szpilką, Mariuszem Wachem? Decyzja należy tylko i wyłącznie do Tomka, ale musi pamiętać, że to już byłby właśnie początek rozmieniania się na drobne. Adamek może dalej bawić się w boks i dorabiać, ale prawdę mówiąc nie wiem, czemu boksowanie na takim poziomie ma w ogóle służyć. Jedyną motywacją mogą być pieniądze, lecz jeżeli Tomkowi ich nie brakuje, dalsze pojedynki nie miałyby żadnego sensu. Skoro okazał się wyraźnie słabszy od Głazkowa, to o najważniejszych laurach w wadze ciężkiej może zapomnieć. Przecież Ukraińcowi jeszcze sporo brakuje nie tylko do swojego rodaka Kliczki, ale nawet do innych pięściarzy ze światowej czołówki.

Tomek nie powinien już boksować – chyba, że za naprawdę dobre pieniądze ze Szpilką, Wachem, Albertem Sosnowskim albo Andrzejem Wawrzykiem. Czy nadal jest najlepszym polskim pięściarzem wagi ciężkiej? Teraz nie jestem pewien, czy wygrałby ze Szpilką. Może dzięki rutynie udałoby mu się przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale tak naprawdę trudno przewidzieć, jak ten pojedynek by się zakończył.

Opracował: Przemysław Osiak, przegladsportowy.pl

MICHALCZEWSKI: SZPILKA MA INSTYNKT KILLERA, ALE NIE WALCZYŁ Z NIKIM POWAŻNYM

Przy okazji sądowej batalii prowadzonej przez Dariusza Michalczewskiego z firmą FoodCare, były zawodowy mistrz świata udzielił wywiadu serwisowi sport.dziennik.pl, w którym poświęcił nieco miejsca ocenie aktualnej kondycji światowego i polskiego boksu.

- Dlaczego boks przeżywa kryzys?
Dariusz Michalczewski: Mówiąc krótko nie ma wielu dobrych bokserów. W wadze ciężkiej są bracia Kliczko i nic poza tym. Ukraińcy są wielkim mistrzami, bo nie mają godnych siebie rywali. To nie jest tak, że oni się wspięli na jakiś kosmiczny poziom. Mają świetne warunki fizyczne, są super profesjonalistami i dobrymi pięściarzami, ale kiedyś takich jak oni było mnóstwo, a byli jeszcze wirtuozi. Obecnie nie ma nawet dobrych rzemieślników. W innych kategoriach wagowych jest podobnie. Nie ma konkurencji. Brakuje narybku. Dzieciaki nie garną się do boksu. Ci z bogatszych rodzin wolą inne rzeczy, a tych z biedniejszych po prostu na to nie stać.

- Na naszym podwórku jest na kim zawiesić oko?
DM: Jest Krzysztof Włodarczyk, jest Mateusz Masternak w którego bardzo wierzę. Lecz ogólnie poziom polskiego boksu jest słaby. Tak samo jest z galami organizowanymi w kraju. Często jest tak, że w ringu ktoś bije się z „mięsem armatnim”. Pojawia się jakiś przypadkowy gość, który do walki wychodzi w trampkach. Dziwie się, że nasi promotorzy nie wstydzą się pokazywać ludziom czegoś takiego. To wygląda bardzo nieprofesjonalnie.

- Nie wymienił pan Artura Szpilki.
DM: On ma instynkt killera, ale nie walczył jeszcze z nikim poważnym. Ciężko coś o nim powiedzieć, bo na razie mógł zmierzyć się z przeciętniakami lub emerytami. Jeszcze za wcześnie, by mówić o nim wielki talent, albo, że w przyszłości będzie mistrzem świata.

- Wszedłby pan z nim do ringu?
DM: Szczerze? Myślę, że dziesięć lat temu pokonałbym go lewą ręką, a prawą miałbym przywiązaną z tyłu.

źródło: Michał Ignasiewicz/sport.dziennik.pl

DARIUSZ MICHALCZEWSKI: BOKS TO SZYBKIE SZACHY

Gościem honorowym Bokserskiego Turnieju Mikołajkowego w Elblągu był Dariusz Michalczewski, były zawodowy mistrz świata wag półciężkiej i junior ciężkiej, który udzielił wywiadu portalowi info.elblag.pl. Zapraszamy do lektury najciekawszych fragmentów.

- W jednym z wywiadów powiedział Pan, że bez względu na to, czy boks jest amatorski czy zawodowy, zawsze to ciężki kawałek chleba. Jakie trzeba mieć predyspozycje, by uprawiać ten sport?
Dariusz Michalczewski: Trzeba mieć charakter. To sport dla osób, które nie boją się podejmować wyzwań, które nie piją alkoholu, nie palą papierosów. Ważna jest również punktualność, pracowitość.

- Oglądając walki bokserskie odnieść można wrażenie, że zawodnicy są żadni krwi przeciwnika, a młodych bokserów kusi wykorzystanie swych umiejętności poza ringiem. Czy tak jest w rzeczywistości?
DM: W boksie są pewne zasady. Za wpojenie ich są odpowiedzialni trenerzy. Ja też byłem łobuzem i rozrabiałem. Mój pierwszy kontakt z boksem, pierwszy trening, w którym wziąłem udział sprawił, że chciałem to wypróbować w szkole. Nauczyciel zawiadomił o tym rodziców, trener się o tym dowiedział i dostałem ultimatum – albo skupię się na walce jedynie w ringu, albo moja nauka boksu nie ma sensu, bo to jest sport z zasadami. Uczy, że nie można bić słabszych, nie można bić młodszych, ani dziewczynek. W boksie nie ma żadnej przemocy. Podczas walki nie można chcieć złamać komuś nos albo wybić zęba. Trzeba chcieć go ograć według zasad, jakie zostały wyznaczone. Ale to nie ma nic wspólnego z przemocą. Kochałem ten sport, więc decyzja była prosta. Usłyszałem kiedyś od trenera, że jeśli chcę być dobrym sportowcem, to muszę nauczyć się rozwiązywać problemy bez używania pięści.

- Czyli boks jest dla osób, które potrafią wykazać się nie tylko siłą fizyczną.
DM: Boks to są dla mnie szybkie szachy. Nie ma tak, że dostanie się cios jeden, drugi i od tak trzeba mu oddać. Trzeba przemyśleć każde posunięcie, każdy krok i cios.

- Od paru lat jest Pan związany z Klubem Sportowym Tygrys. Proszę powiedzieć, jak ocenia Pan Klub i zawodników.
DM: Przede wszystkim Hieronim (Kozakiewicz, prezes KS Tygrys – przyp. red.) robi dobrą robotę. On jest fanatykiem, a takich ludzi nam potrzeba. To są tacy ludzie nie do zastąpienia i bezcenni. W Elblągu byłem w 1991 roku na pierwszej gali, gdzie było to zorganizowane na poziomie. Wydaje mi się, że Hieronim wprowadził w Polsce coś nowego i był jako pierwszy, który trzymał się tego bardzo mocno. Jesteśmy państwem walecznym, więc musimy wspierać ten sport. Mamy bardzo dobrą przeszłość bokserską, a jednak nie jest to wykorzystywane.

- Jak Pan myśli, dlaczego?
DM: Trening bokserski jest najcięższym treningiem w ogóle. Nawet jeśli ktoś nie zostanie mistrzem świata czy Europy, to taki trening, który uczy przechodzenia różnych kryzysów, przydaje się w każdej dziedzinie życia. Codziennie przechodzimy jakieś małe bądź większe kryzysy. Czy to w pracy, czy w domu. Nie ważne czy się jest adwokatem, projektantem,  czy kimkolwiek, te kryzysy są. Walka o przetrwanie, o biznes, o pozycję, o pieniądze, o miłość itd. Wiedza, którą nabędzie się podczas treningu pozwala nam poradzić sobie z każdym wyzwaniem.

- Na pewno każdy młody człowiek zastanawia się, ile należy poświęcić czasu na treningi, by zacząć dostrzegać rezultaty.
DM: Nie ma żadnej recepty. W tym sporcie są trzy najważniejsze zasady -praca, praca i jeszcze raz praca.

- I trochę szczęścia?
DM: Szczęście sprzyja lepszym. Szczęście mają ludzie pracowici. To jest taka kropeczka nad „i”. Jak jesteś przygotowany, jak ciężko pracowałeś, jak masz trochę talentu, jak jesteś solidny i umiesz wszystko sobie poukładać to szczęście jest automatyczne.  Nie ma szybkiego biznesu. Wszyscy, którzy sami się dorobili musieli zdobyć się na wyrzeczenia, zapierdzielać od rana do nocy, wstawali z myślą o sukcesie i kładli się spać z myślą o nim. Odnoszą sukces ci, którzy mają bardzo mocny fundament. Ci, którzy go nie mają, to już ruletka – raz wyjdzie, raz nie wyjdzie. Tytuł uzyskać jest ciężko, ale utrzymać go jest jeszcze ciężej.

Rozmawiała: Kamila Jabłonowska

VIRGIL HILL: MICHALCZEWSKI NIE ZGODZIŁ SIĘ NA REWANŻ

Nie ukrywam, że Virgil Hill przez długie lata – z racji nie tylko umiejętności czysto bokserskich, ale i niepospolitego intelektu – należał do jednych z moich ulubionych pięściarzy. Najpierw znakomicie radził sobie na amatorskim ringu, zdobywając srebrny medal Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles, a następnie przez długie lata bronił tytułów zawodowego mistrza świata. Wywiad, który udało się z nim przeprowadzić, był – jak to przyznał później sam Hill – najpełniej „dotykającym” całej jego sportowej kariery, czym obaj sprawiliśmy sobie przyjemność.

Jarosław Drozd:  Urodziłeś się w Clinton (Missouri), ale całe niemal swoje życie związałeś z Bismarck w Północnej Dakocie. Możesz opowiedzieć o swoim dzieciństwie i początkach kariery?
Virgil Hill: Właściwie mieszkałem w Grand Forks w stanie Północna Dakota. Kiedy byłem chłopcem, mniej więcej ośmiolatkiem, i mieszkaliśmy jeszcze na fermie w Północnej Dakocie, oglądałem w telewizji turniej Golden Gloves w Chicago. Zapytałem wtedy ojca, czy będę mógł boksować, jeśli kiedykolwiek przeprowadzimy się do miasta (chodziło mi o Grand Forks – „aglomerację” liczącą sobie 45 tysięcy mieszkańców). Kiedy faktycznie przeprowadziliśmy się do tego „wielkiego miasta”, ojciec po powrocie z pracy zapytał mnie, czy wciąż chciałbym ćwiczyć boks. Przytaknąłem, a on zaprowadził mnie na salę treningową.

- Dlaczego wybrałeś akurat boks a nie inną dyscyplinę sportu?
VH: Przez całe życie uprawiałem różne dyscypliny sportu. Boksowałem, grałem w koszykówkę, futbol, baseball, uprawiałem zapasy i lekkoatletykę. Gorzej wyglądały wyniki w nauce, a w tamtych czasach rodzinna sytuacja finansowa nie wyglądała zbyt ciekawie, więc nie było szans na to, że uskładają się pieniądze, by posłać mnie do college’u. Kiedy byłem w klasie maturalnej, byłem już członkiem bokserskiej drużyny narodowej USA, więc dalsza kariera bokserska miała po prostu najwięcej sensu.

- Jako amator stoczyłeś aż 261 walk, z których przegrałeś zaledwie 11. Jak to możliwe, że uzbierało się ich aż tyle, skoro zostałeś zawodowcem w wieku 20 lat?
VH: Mój rekord amatorski to 288-11. Za czasów mojej młodości, w okolicach, gdzie się wychowywałem, boks był bardzo popularnym sportem. Teraz sprawy wyglądają zupełnie inaczej, ale wtedy mieliśmy walki w każdy weekend, czasami w piątek, sobotę i w niedzielę. Do tego jeszcze bliskość granicy z Kanadą sprawiała, że mogliśmy też walczyć w turniejach z tamtejszymi drużynami. Zupełnie nie ma porównania z obecną sytuacją.

- Twoimi pierwszymi sukcesami były wicemistrzostwo USA w 1982 r. oraz zwycięstwa w turniejach Golden Gloves. Pamiętasz z kim wówczas rywalizowałeś?
VH: Nie przypominam sobie, jak to było w Golden Gloves, ale w turnieju ABF przegrałem z Michaelem Grovenem.

- W 1983 r. zostałeś mistrzem Ameryki Północnej, pokonując wspaniałego Bernardo Comasa z Kuby. W tym samym roku potrafiłeś jednak przegrać z zupełnie przeciętnym Włochem, Noe Cruciani w półfinale Pucharu Świata. Czy przegrałeś dlatego walka odbyła się w Rzymie? Jak z pespektywy czasu oceniasz swoje pierwsze międzynarodowe sukcesy?
VH: Pierwsze walki za granicą stoczyłem w NRD, gdzie wygrałem dwa pojedynki. Potem walczyłem także z Rosjanami, w ogóle odwiedziłem chyba wszystkie liczące się w boksie kraje, zanim dostałem się do Pucharu Świata. Niesamowita sprawa dla chłopaka z Północnej Dakoty, te podróże po przeróżnych krajach. A porażka z Crucianim… Walczyłem w Rzymie przeciwko Włochowi, co tu dużo gadać.

- Później były kwalifikacje do olimpiady w Los Angeles. O miejsce w ekipie walczyłeś m.in. z Michaelem Nunnem, późniejszym wspaniałym pięściarzem, mistrzem świata zawodowców. Jak wyglądała wasza rywalizacja?
VH: Walczyłem z wszystkimi najlepszymi zawodnikami świata, w tym z Comasem. W tamtym roku stoczyłem chyba z sześć walk z zagranicznymi zawodnikami, wszystko na zgrupowaniach treningowych. Nawet na sparringach stawałem do walki z zawodnikami najwyższej klasy. A Nunn nie potrafił sobie z nikim poradzić w kategorii do 156 funtów, więc wymyślił sobie, że przejdzie do 165 funtów i spróbuje szczęścia ze mną.

- Dlaczego Virgil Hill nie został mistrzem olimpijskim?
VH: Było tak: paru Amerykanów walczyło z zawodnikami z Południowej Korei i decyzje sędziów były nieco wątpliwe. Gazety podały, że Koreańczycy z tego powodu zamierzają wycofać się z organizacji igrzysk w 1988 roku. Ja byłem pierwszym, który po tych informacjach walczył z zawodnikiem z Korei Południowej i wygrałem 3-2. Jednakowoż w tamtym roku po raz pierwszy pojawiły się komisje sędziowskie. Werdykt trafił do komisji, która odwróciła wynik na 4-1.

- W kadrze USA roiło się wówczas od gwiazd. Oprócz Ciebie byli tam Evander Holyfield, Pernell Whitaker, Mark Breland, Steve McCrory, Henry Tillman, Tyrrell Biggs. Czy tworzyliście rzeczywiście team, czy każdy z Was skoncentrowany był tylko na własnych występach?
VH: Boks to sport indywidualny. Ci goście w większości znali się od lat, z nowicjuszy byli tam tylko Tillman, Holyfield i ja.

- Czy poza ringiem byliście kumplami?
VH: Generalnie przyjaźniłem się wtedy z Evanderem i tak już zostało.

- Myślisz, że gdyby na Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles wystąpił Mike Tyson, miałby szanse na złoty medal?
VH: Nie, Henry Tillman pokonał go bezdyskusyjnie. Tillman pokonał Tysona i w eliminacjach do drużyny, i w barażach.

- Jak jest z motywacją do dalszej pracy, gdy zostaje się mistrzem świata zawodowców mając zaledwie 23 lata?
VH: Rywalizację mam we krwi i zawsze chcę być najlepszy w tym, co robię.

- Pamiętasz okoliczności Twojego zwycięstwa nad Leslie Stewartem w walce o tytuł mistrza świata WBA w 1987 r.?
VH: Całkiem sporo – Stewart mnie nie doceniał. Pamiętam, że prawie się ze mnie śmiał, kiedy wchodził na ring. Szlag mnie trafił. Stewart myślał, że trafił na szczawia, który nie ma z nim żadnych szans, ale go znokautowałem.

- Sporo mówiło się o Twojej pierwszej walce z niemiecką legendą, Henry`m Maske. Dokonałeś wtedy nie lada sztuki. Pokonałeś Niemca na jego własnym ringu i to na punkty. jaka to była walka?
VH: Pokonanie Henry’ego było fenomenalną sprawą. Można by rzec, że w ogóle wygrać z Niemcem w Niemczech to spory wyczyn. Była to walka o połączenie tytułów: jego pasa IBF i mojego WBA. Zaskoczyło mnie to, że Maske w ogóle się na to zgodził, do tej pory raczej nie wystawiano go przeciwko groźnym rywalom. Ja jednak byłem świeżo po ciężko zapracowanym zwycięstwie przeciwko „Honeyboy’owi” Del Valle, więc pewnie pomyśleli sobie, że to dobry moment, żeby stawić mi czoła, tym bardziej, że Maske to mańkut.

- Wydawało się, że po porażce z Jean-Marc Mormeck nie wrócisz już do zawodowego boksowania, tymczasem niespodziewanie zobaczyliśmy Cię w ringu i to na dodatek od razu w walce o tytuł mistrza świata WBC. Dlaczego wróciłeś?
VH: To, że ta druga walka z Mormeckiem była tak wyrównana, iż wszyscy w moim narożniku sądzili, że wygrałem. Federacja WBA uznała, że punktacja nie wskazywała na wyraźne zwycięstwo, dlatego zostawili mnie w rankingu na drugiej pozycji i dostałem kolejną szansę na walkę o tytuł. W dodatku chciałem udowodnić sobie samemu i wszystkim wątpiącym, że wciąż jeszcze mogę zawalczyć z najlepszymi w tej branży.

- W Polsce wszyscy kibice boksu pamiętają Twój wspaniały pojedynek z Dariuszem Michalczewskim o pasy WBA, WBO i IBF w 1997 r. Jak z perspektywy czasu oceniasz tamte wydarzenia w ringu?
VH: Nie byłem w pełni sprawny. Dolegało mi zapalenie ścięgna podeszwowego. Każdy, kto wie, co to jest, zrozumie, jak się czułem. Gdybym był w stanie normalnie się poruszać, wynik byłby zupełnie inny. Mimo problemów zdrowotnych przyjąłem walkę, zarobiłem kupę forsy, więc nie narzekam.

- Nie starałeś się, by doprowadzić do rewanżu z Dariuszem?
VH: Ależ tak, staraliśmy się, ale on za nic nie chciał się na to zgodzić.

- Michalczewski byłby wtedy w stanie pokonać Roya Jonesa jr.?
VH: Myślę, że dla nich obu byłaby to decydująca walka. Teraz każdy z nich ma taką karierę, jaką ma. Żaden nie stoczył tak naprawdę decydującej walki.

- Porozmawiajmy o sportowych rozczarowaniach. Która z pigułek była dla Ciebie najbardziej gorzka: porażka z Michalczewskim, Hearnsem, Jonesem jr. czy Mormeckiem?
VH: Z Hearnsem, z tego prostego powodu, że to była pierwsza porażka. Prawdę mówiąc wydawało mi się, że wygrałem, ale on wtedy był bogiem boksu, więc mogę to zrozumieć. Jednakże gorsze było to, co się stało potem, kiedy młody chłopak przekonuje się, kto naprawdę jest przyjacielem, a kto się od niego odwraca. Słyszy się historie o takich sytuacjach, ale póki takie coś nie przydarzy się tobie osobiście, nie zrozumiesz, jak to wygląda.

- Wygrałeś 24 walki o tytuł mistrza świata. Która z nich była dla Ciebie najtrudniejsza?
VH: Trudno powiedzieć. Pod jakimś względem żadna nie była łatwa. Kiedy ktoś wychodzi do walki z mistrzem świata, daje z siebie więcej, niż kiedykolwiek indziej. Przygotowania do walki są zawsze ciężkie, na tym elitarnym poziomie trzeba sforsować wiele przeszkód w ten czy inny sposób.

- Najlepszy bokser z jakim kiedykolwiek walczyłeś?
VH: Roy Jones jr., złamał mi żebro. To było świetne uczucie, takie starcie intelektów i szybkości. Wszystko mi się w tej walce bardzo podobało, poza wynikiem.

- Który z Twoich rywali bił najcelniej, a który najmocniej?
VH: Bez wątpienia ten cios na korpus od Roya był potężny. Zdarzały mi się jednak sparringi, kiedy mnie liczyli, więc trudno powiedzieć.

- Jak mógłbyś scharakteryzować styl walki Virgila Hilla?
VH: Wszystko zależało od tego, z kim walczyłem. Byłem bokserem totalnym. Czasami zdarzało się, że walczyłem z kontry, ale zawsze byłem bokserem totalnym.

- Czy czujesz się boksersko spełniony? Czy jest coś w karierze czego nie udało Ci dokonać?
VH: Myślę, że wszyscy staramy się zabezpieczyć sobie sytuację finansową, przy okazji realizowania własnych zamierzeń, osiągania sukcesów. Przy dobrych układach jedno idzie w parze z drugim, ale w biznesie, jakim jest boks, różnie z tym bywa.

- W 2000 r. przed pojedynkiem mistrzowskim z Fabrice Tiozzo w Villeurbanne pojawiłes się w ringu w pióropuszu indiańskiego wojownika. Czy ma to związek z Twoimi korzeniami?
VH: Po części mam indiańskie korzenie, ale też mieszankę krwi irlandzkiej, niemieckiej, norweskiej i z frankofońskiej części Kanady. Zakładam pióropusz, wychodząc do walki, żeby rozbudzić świadomość tradycji u indiańskich dzieciaków. Może choć jednego z nich zdołam zachęcić, by poszedł w moje ślady, odniósł w życiu sukces. Niekoniecznie od razu mistrzostwo świata w boksie, ale żeby mieli we mnie inspirację.

- Skąd wziął sie przydomek „Quicksilver”?
VH: Ojciec dał mi ten pseudonim po Olimpiadzie. Mówił, że to dlatego, że byłem w ringu „żywy” i zdobyłem „srebro”.

Dziękuję serdecznie za wywiad. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze w przyszłości okazję porozmawiać.