Sylwetki Pawła Skrzecza nie trzeba specjalnie przybliżać miłośnikom pięściarstwa w naszym kraju. Wicemistrz świata z Monachium (1982), srebrny (1983) i brązowy (1979) medalista mistrzostw Europy, srebrny medalista Igrzysk Olimpijskich w Moskwie (1980), czterokrotny krotny mistrz Polski, zwycięzca MTB im. Feliksa Stamma (1979) do 1986 roku reprezentował barwy Gwardii Warszawa. Po wycofaniu się z zawodniczego uprawiania boksu został trenerem, najpierw stojąc w narożniku pięściarzy amatorskich a następnie zawodowych. Paweł Skrzecz udzielił Kindze Kowal (DEM`a PP) ciekawego wywiadu, w którym opowiada zarówno o swojej karierze, trenowaniu Władimira Kliczki oraz polskich pięściarskich talentach.
- Skąd boks w pana życiu?
Paweł Skrzecz: Całkowity przypadek. Kumpel mojego brata Grzegorza zapisał się do Gwardii Warszawa, zaraz po nim mój brat. Po jakimś czasie pojechałem zobaczyć, jak trenuje Grzegorz. Wówczas świetny człowiek, przefantastyczny trener, pan Mieczysław Kosinow – który, jak się okaże, zastąpi mi ojca – zwrócił się do mnie: „Jak masz tak stać, to weź się przebierz i chodź, potrenujesz”. Spodobało mi się i tak zostało do dnia dzisiejszego.
- Powspominajmy jeszcze. Najcięższa walka jaką pan stoczył?
PS: W 1977 r. pojechałem na swoje pierwsze mistrzostwa Polski do Sosnowca, gdzie w półfinale spotkałem się z Januszem Gortatem. Niesamowicie niewygodny zawodnik, medalista wielu imprez krajowych i międzynarodowych, natrzaskane tych tytułów… Wówczas wrócił z olimpiady z Montrealu, gdzie zdobył brązowy medal. Ja, chłopak 19-letni, nigdy wcześniej i nigdy później nie byłem tak zmęczony i wycieńczony po walce, było to moja najtrudniejsza walka w karierze. Jeden jedyny raz, kiedy trenerzy po walce sprowadzali mnie z narożnika po schodkach, bo nie byłem w stanie sam zejść. Janek był niewygodnym zawodnikiem, całkowite zaprzeczenie arkanów boksu, nie reagował na żaden zwód, na nic, zadawał niekonwencjonalne ciosy, żeby się do niego dostać i poboksować, trzeba było wspiąć się na wyżyny.
- A ta którą wspomina Pan najlepiej? Może najłatwiejsza walka?
PS: Takich nie ma co liczyć, bo były takie przypadki, że nie zdążyłem dojść do przeciwnika, a już leciał ręcznik. Miło wspominam swój pierwszy wyjazd do USA, do Las Vegas. Walka z Charlesem Singletonem, to był drugi zawodnik w Stanach po Spinksie. Wygrałem ją zdecydowanie, to było olbrzymie halo. „Skrzecz boksował bardziej po amerykańsku niż Amerykanie” – mówiono. Przeskok do większego boksu.
- Był żal, niedosyt, że zabrakło tak niewiele do olimpijskiego złota podczas Igrzysk w Moskwie w 1980 r.?
PS: No, jak nie było. Jadąc na olimpiadę, zawodnik cieszy się tam z każdej wygranej. A kiedy znalazłem się w finale, to praktycznie 37 sekund przed końcem byłem jeszcze mistrzem olimpijskim. Wówczas zostałem skontrowany, byłem liczony, potem Slobodan uderzył mnie jeszcze raz, znów byłem liczony (nie powinienem był, nic niepokojącego się ze mną nie działo). Ostatnie paręnaście sekund nie myślałem o niczym innym, jak o tym, by nie przegrać tej walki przed czasem, by dotrwać do końca, klinczowałem. Przegrałem 4:1. Tak że gdyby nie te dwa liczenia, byłbym mistrzem olimpijskim. Po prostu chwila nieuwagi. Olbrzymi niedosyt, ale co tu się załamywać, niektórzy marzą, by pojechać na olimpiadę, a ja jestem jej medalistą.
- Trudno było rozstać się z karierą pięściarza?
PS: Nie, nie odczułem tak tego rozstania, bo będąc jeszcze zawodnikiem prowadziłem grupy juniorów, pomalutku zajmowałem się trenerką i tak jest to dziś, do dnia dzisiejszego od boksu nie odszedłem. W 1987 r. pojechałem do Wrocławia na zawody, w finale których spotkałem się z Wieśkiem Dyłą, dwa razy byłem liczony i przegrałem. Doszedłem do wniosku, że jeśli już młodzi zawodnicy mnie biją, jeśli młodzież zaczyna wieść prym w mojej wadze, to trzeba się wycofywać. Ale czuję się spełnionym zawodnikiem, byłem na ośmiu imprezach rangi światowej, zdobyłem na nich pięć medali. Daj Boże każdemu, by tego dokonał.
- Czy to prawda, że Władimir Kliczko był kiedyś pana podopiecznym? Czy wróżył mu pan taką karierę?
PS: Tak, to prawda. Było to wiele lat temu, u nas na Gwardii. W Polsce stoczył wówczas pięć walk. Miał te cechy, które miał każdy zawodnik ze wschodu, którego ściągaliśmy do naszego klubu tj. olbrzymia pracowitość, całkiem inne podejście do dyscypliny, do życia. Trenowali z wielkim przekonaniem, podczas gdy naszych zawodników trzeba było podciągać, przekonywać. Było widać, że ci zawodnicy typu Kliczko osiągną dużo, że to profesjonaliści, którzy mają duże ambicje. Może to inaczej wtedy wyglądało, bo w tamtych czasach, żeby przebić się przez tę masę zawodników naprawdę trzeba było być perfekcjonistą. U nas to za łatwo przychodziło. Czy zawodnik był dobry czy nie, potrzebny był w drużynie, trzeba było nim zatkać lukę w lidze. Tak to wyglądało.
- Właśnie, przejdźmy na nasze podwórko. Trenował pan m.in. Mariusza Wacha, Izu Ugonoha, Łukasza Maszczyka. Co pan myśli o tych zawodnikach?
PS: Z Izu pracowałem w KnockOut Promotions, olbrzymi talent, olbrzymie możliwości, z tym, że to raczej zawodnik niespełniony. Miał trochę nieporozumień z promotorem, nie wiedział co ma robić. Walczył jako kick-bokser, bokser, przez moment był modelem, nie skupiał się za bardzo na tym, co ma robić. Jak ktoś go dobrze poprowadzi, przekona, że ma pracować, skupić się na jednym zajęciu, jeśli dojdzie do zgrania między trenerem a nim, to wróżę mu przyszłość, ma chłopak potencjał. Czy on się na to zdobędzie, trudno mi powiedzieć. Co do Mariusza – jak wyżej – olbrzymi talent, niesamowity potencjał. I zmarnowana szansa. Mariusza nagle rzucono na zawodowstwo i to był błąd, coś się zepsuło, jego kariera nie poszła takim torem, jakim powinna była pójść. Do tego doszły kontuzje, niefortunne działania ludzi z nim związanych (bywało, że np. jechał na walkę bez trenera). Podczas kariery amatorskiej, u mnie w Gwardii, szedł jak burza, zdobywał mistrzostwa Polski, rozbijał przeciwników w Europie, zabrakło mu jednej walki, by pojechać na IO w Pekinie. Po tym fakcie momentalnie podpisał zawodowy kontrakt i coś się zacięło. Obecnie wydaje mi się, że jest już za późno, by Mariusz cokolwiek zdobył. Nie ma porządnego menedżera, który by go ustawił – tak jak ja to zrobiłem w Gwardii, gdzie złapałem moich pięściarzy za pysk, była całkowita kontrola i to jakoś poszło, nam się w amatorstwie udało. Nie widzę, by „Waszka” miał wytyczoną ścieżkę, która daje mu jakiekolwiek szanse. A nasz Łukasz? W amatorstwie zawodnik brylujący na rodzimym rynku, w Polsce praktycznie nie ma rywala, 8-krotny mistrz kraju, robił z zawodnikami co chciał. Można powiedzieć, że w Polsce brakowało mu mocnych rywali. Niestety, nie sprawdził się na arenie międzynarodowej. Nie wiem dlaczego, skąd się wziął taki brak jednego ząbka, bo zawsze lądował w ćwierćfinale i na tym kończył, gdzieś mu te medale uciekały (czy to na olimpiadzie, czy mistrzostwach świata) – przy olbrzymim talencie. Poza tym był to zawodnik bardzo poukładany i ambitny. Wydaje mi się, że gdyby Łukasz w karierze międzynarodowej trafił choć jeden medal, to później byłoby mu łatwiej, byłoby to koło zamachowe jego kariery. Wyszło inaczej, a później nie bardzo był przekonany do tego wszystkiego. Poszedł na zawodowstwo i to też, niestety, zmarnowany talent. Skoczył olbrzymio na wadze, to nie była jego waga. Przeskakując z wagi papierowej do lekkiej, został z tą samą siłą i dynamiką, jaką posiadał w poprzedniej wadze. To pokazał ring, nie było możliwości powstrzymania zawodnika nawet średniej klasy, szły „tarany”. Tak że, jeśli Łukasz chce jeszcze pozostać przy boksie, to wydaje mi się, że musi zbić wagę. Poświęcić swojej karierze jeszcze rok, dwa lata, w tym czasie poboksować na poziomie i dać sobie święty spokój.
- Widzi pan w Polsce jakieś nadzieje boksu zawodowego tudzież olimpijskiego?
PS: Nie widzę takiego zawodnika, o którym mógłbym powiedzieć: perełka. Ci zawodnicy, którzy teraz są, robią tylko dużo szumu, krzyku, a nie przekłada się to na ich umiejętności i wyniki.
- Szymański, Łaszczyk?
PS: No, nie, przed nimi jeszcze daleka droga, z kim oni boksują, co to są za przeciwnicy.
- Gdzie i kogo obecnie pan trenuje?
PS: Po rozstaniu z KP pracuję u syna Sebastiana w Akademii Walki na ulicy Kinowej na warszawskim Gocławiu. Prowadzę treningi indywidualne, jak i grupowe. Na moją prośbę syn zgłosił klub do miasta, zakładamy Uczniowski Klub Sportowy, mam zamiar zająć się tutejszą młodzieżą z Pragi. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Każdy może przyjść zobaczyć, jak to wygląda, każdy może się sprawdzić, mamy stronę internetową, tam również można podejrzeć, co robimy.
- Jak pan się czuje w roli trenera? Dobrze się krzyczy na innych?
PS: Teraz to raczej nie ma mowy o krzyczeniu, krzyczy się na tych, którzy startują w zawodach. Moim zadaniem jest nauczyć i tak zmęczyć na treningu, by ktoś z miłą chęcią wrócił, by wiedział, że coś mu to daje.
- Jest pan także sędzią bokserskim. W zeszłym roku sędziował pan na młodzieżowych mistrzostwach Polski. Czy łatwo jest być po drugiej stronie i decydować o wyniku meczu?
PS: Jeśli chodzi o boks, nie muszę już nic udowadniać. Sędziowanie jest dla mnie odskocznią, zabawą, by mieć jakiś kontakt z boksem amatorskim. Jeżdżę na małe turnieje. Nie pcham się na centralne imprezy, jest to dla mnie tylko i wyłącznie zabawa.
- W rankingu „Ring Bulletinu” jest pan na drugim miejscu w klasyfikacji wszech czasów w kategorii półciężkiej, tuż za legendarnym Zbigniewem Pietrzykowskim. Wiedział pan o tym wyróżnieniu? Jak pan to skomentuje?
PS: Tak, tak, wiedziałem, ludzie mi o tym mówili. Znam dobrze Krzysia Kraśnickiego, redaktora naczelnego „RB”, sam mi mówił: „Wiesz, nie mogłem cię umieścić wyżej”. Nie mam najmniejszego zamiaru konkurować ze Zbyszkiem Pietrzykowskim, jest to fantastyczny zawodnik, który też natrzaskał tych medali. Nie pcham się, nie mam zamiaru nawet z tym dyskutować. Drugie miejsce też jest super.
- Przejdźmy do naszej kampanii „Pięściarze bokserom…” i sesji fotograficznej z pana udziałem. Jak to było z tą psią czapką? Bo nie ukrywamy, że największe obawy wiązały się z panem, czy zgodzi się pan ją założyć.
PS: Nie wahałem się ani chwilę, robię to dla mojego przyjaciela Mirka Milewskiego. Nie było dla mnie znaczenia, jakie to jest nakrycie głowy, mógłbym nawet nocnik założyć, jeśli to miałoby pomóc.
- Bardzo osobiście zaangażował się pan w tę akcję, występuje pan w jej spocie, jeździ po Polsce po galach bokserskich i ją promuje. Za wszystko to serdecznie dziękujemy. Skąd takie zaangażowanie?
PS: Tak jak przed chwilą powiedziałem, robię to dla mojego przyjaciela Mirka Milewskiego i oczywiście dla zwierzaków. Mam swojego pieska, jamniczka, poza tym została mi przydzielona w spadku od syna suka amstaffa. Muszę się nimi zająć, trochę jest z nimi męczarni, muszę teraz suczce zbudować kojec.
- Z innej beczki: oglądając zdjęcia sprzed paru lat widzimy, że Pawła Skrzecza było nieco więcej, a teraz – świetna forma, świetny wygląd. W czym tkwi sekret?
PS: Sami widzicie, wyciągnęliście mnie z sali, dzień w dzień trenuję, jest gdzie się wypocić, poruszać. Poza tym przerzuciłem się na dietę, zdrowe żywienie. Dużo witamin, dużo warzyw, bardzo dużo białego mięsa, ryb, bardzo dużo owoców.
- Proszę na koniec powiedzieć: może pan kogoś nazwać swoim sportowym mentorem, autorytetem, wzorem?
PS: Tak, Zbyszek Pietrzykowski, wzorowałem się na nim, był dla mnie mistrzem.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Kinga Kowal, dema.com.pl