Archiwum: Luty 2014

LUCJAN TRELA: BOKS TO NIE SAME MUSKUŁY, WZROST I SIŁA, ALE PRZEDE WSZYSTKIM MYŚLENIE

trela_coll

Były reprezentacyjny pięściarz wagi ciężkiej i olimpijczyk, legenda stalowowolskiego sportu w szczerej rozmowie zdradził nam m.in. kulisy pozbycia się go w styczniu 2013 roku z sekcji bokserskiej „Feniks”. Legendarny „Lucek” mimo prawie 72 lat wciąż cieszy się fenomenalną pamięcią.  Wobec własnych problemów zdrowotnych i swojej żony Anny pod żadnym pozorem nie narzeka. Wręcz przeciwnie. Na jego twarzy co chwilę pojawia się uśmiech, a powiedzonka i anegdoty jakich używa spokojnie można by wykorzystać w kabaretowych skeczach…

- Zacznijmy od najważniejszego. Jak zdrowie Panie Lucjanie?
Lucjan Trela: W porządku. Czuję się według PESELU (uśmiech).

- Umawialiśmy się na szczerą rozmowę. Sam Pan dzisiaj do mnie dzwonił rano i mówił, że jak nie poczuje się lepiej, to wywiad trzeba będzie przełożyć…
LT: Nic mi to nie da, że będę narzekał. Po co się dołować? Cieszę się, że żyję. Cieszę się kolejnym dniem. A to, że mam swoje problemy… Kto ich dzisiaj nie ma?

- Na co konkretnie Pan choruje?
LT: Naprawdę cię to interesuje (śmiech)? Dobrze, skoro nalegasz. Mam kłopoty z nadciśnieniem, cukrzycą, niedotlenieniem nóg i sercem.

- Potwierdza Pan oficjalną wersję, że z sekcji bokserskiej klubu Stal odszedł Pan na własną prośbę, właśnie ze względów zdrowotnych?
LT: (śmiech) A gdzieś ty coś takiego wyczytał? Powiem tak: gdybyś przyszedł do mnie pół roku temu, to pewnie powiedziałbym ci dużo więcej na ten temat. Czas jednak trochę goi rany i tej złości też we mnie jest już mniej…

- Czyli jak to w końcu było?
LT: Na słowo miałem umowę z prezydentem Stalowej Woli (Andrzej Szlęzak – red.), że pracę będę miał do końca 2013 roku. Następnie została ona skrócona do pół roku, a jak się ostatecznie okazało już z końcem stycznia byłem wolny… To tak w skrócie. Za współpracę podziękował mi pan Andrzej Chmielewski.

- A to ciekawe. Co było powodem, mówiąc wprost: pozbycia się Treli z „Feniksa”, którego nomen omen jest pomysłodawcą?
LT: (śmiech) A to nie do mnie chyba pytanie. Było, minęło. Podziękowałem, wyszedłem i tyle.

- Ktoś może pomyśleć: „No, zarabiał chłop 3-4 tysiące na miesiąc, to w końcu musieli go zwolnić. Teraz wszędzie taka bida.”
LT: Owszem, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Były cięcia budżetowe, brakowało pieniędzy i pewnie dlatego mnie zwolniono.

- Pytam wprost: ile Pan zarabiał jako trener „Feniksa”?
LT: A jak myślisz?

- Biorąc pod uwagę, że to Stalowa Wola, to jak dostawał Pan na rękę tysiąc złotych to uznam to za sukces.
LT: To widzę, że w temacie jesteś (uśmiech). No może kilkadziesiąt złotych więcej, żeby nie było niedomówień, ale w zaokrągleniu możemy mówić właśnie o tysiącu.

- Był Pan skłonny renegocjować swoją… chciałem powiedzieć umowę, ale to nie za bardzo odpowiednie słowo.
LT: Nikt ze mną o tym nie chciał rozmawiać. Krótka piłka: nie było już dla mnie miejsca i tyle.

- Jak Pan na to zareagował?
LT: Miałem duży żal do pewnych osób. Jednak fakt, że mam już ponad 70 lat i sportową ambicję, która wciąż we mnie tkwi, nie pozwoliły mi się nikogo o cokolwiek prosić.

- Czy Lucjan Trela za połowę swojego ówczesnego wynagrodzenia też trenowałby w „Feniksie”?
LT: Rzecz jasna. Kochałem to, co robiłem! Dlatego pieniądze nie były dla mnie w żaden sposób najważniejsze. Każdy dzień miałem zaplanowany. O tej i o tej godzinie miałem być na treningu. Potem trzeba było zorganizować jakiś turniej. Następnie wyjazd na mecz. Fantastyczna sprawa!

- Pozbawiono Pana tego…
LT: Niestety. Chciałem, żeby cały 2013 rok minął mi właśnie w takim treningowym rytmie. Teraz trochę się zasiedziałem w domu. Bo co niby mam robić? Czasami wyjdę na jakiś spacer, ale ile można łazić bez celu? Szczególnie, że żona jest po ciężkim zawale i wolę być przy niej.

- Nikt z „Feniksa” nie protestował, że pozbywają się pomysłodawcy reaktywacji sekcji bokserskiej w tym naszym wystarczająco już smutnym i szarym mieście?
LT: To są w większości młodzi ludzie, którym też szczególnie się nie przelewa. Żaden z nich nie mógł mieć wpływu na zmianę decyzji.

- A Panu teraz się przelewa?
LT: Jakbyś trafił na kogoś, kto lubi marudzić, to zamiast wywiadu napisałbyś chyba książkę (śmiech). Jest ciężko.

- Ile Pan wydaje miesięcznie na leki?
LT: 400 złotych minimum. Ale nie kupuję ich ot tak, bo nie mam na co wydawać pieniędzy (uśmiech). Pewnie zaraz spytasz jaką mam emeryturę (śmiech). Podobna stawka do tego co zarabiałem jako trener „Feniksa”. Z pieniędzmi jest ciężko, ale co zrobić…

- Smutna ta nasza rozmowa…
LT: Dlaczego? Spokojnie rozmawiamy o tym co było, o tym co jest (uśmiech).

- Domyślam się, że nie tak Pan to sobie wyobrażał. Jako pięciokrotny Mistrz Polski, olimpijczyk, legenda Stalowej Woli, mógł Pan chyba liczyć na nieco więcej niż co miesięczne wypatrywanie listonosza z niską emeryturą…
LT: Jestem takim samym człowiekiem jak każdy! Tak samo jak inni czekam na wizytę u lekarza specjalisty kilka miesięcy, i tak samo jak większość teraz miewam kłopoty finansowe. Mimo to, nie żałuję. Wspomnień nikt mi nie zabierze.

- Gdzieś przeczytałem, że majątek Foremana, z którym walczył Pan na Olimpiadzie w Meksyku sięga blisko 300 milionów dolarów…
LT: (uśmiech) Pewnie takiego nigdy bym nie zdobył, ale fakt, że w tamtych czasach mogłem jedynie pomarzyć o przejściu na zawodowstwo, nie pomógł. Takie był jednak ustrój. Wyjazd zagraniczny nie wchodził w grę, dlatego początkowo uprawianie sportu łączyłem z pracą w hucie…

- Panie Lucjanie, żeby stanąć w ringu naprzeciw dwumetrowego kolosa, mając tak jak Pan zaledwie 172 cm, to trzeba być chyba niezłym wariatem… Oczywiście w pozytywnym sensie znaczenia tego słowa (śmiech).
LT: (uśmiech) Boks to nie same muskuły, wzrost i siła, ale przede wszystkim myślenie. Koncentracja połączona z umiejętnością kombinowania w ringu zaprowadziły mnie do wszystkich sukcesów. To mi było łatwiej trafić takiego „wieżowca”, a nie jemu mnie.

- Nigdy nie został Pan znokautowany. Myślę, że jest to ewenement na skalę światową.
LT: Tak się złożyło… Słuchaj, zostaw mi od razu ten numer telefonu do Adasia Musiała.

- Ale ja jeszcze nigdzie nie idę (śmiech). Musi Pan sobie jakieś darmowe minuty wykupić, bo coś czuję, że szykuje się „maraton”…
LT: Niewykluczone. Dawno nie miałem z nim kontaktu. Zresztą w porównaniu do dawnych czasów, to teraz stałem się domatorem. Czasami spotkam się jeszcze z Marianem Basiakiem (były bokser, aktualnie trener sekcji bokserskiej w Rzeszowie – red.).

- Dlaczego Pan w ogóle wybrał boks, a nie pozostał przy piłce nożnej, która była Pana pierwszym wyborem?
LT: Może to zabrzmi śmiesznie, ale bokserzy mieli lepsze obozy (uśmiech). Jak grałem w piłkę to krążyliśmy tutaj po województwie. Kiedy zacząłem boksować, z marszu pojechałem na miesięczny obóz do nadmorskiego Cetniewa. To było coś! Poza tym spotkałem tak świetnego człowieka jak Ludwik Algierd (były bokser i legendarny trener pięściarzy Stali Stalowa Wola w latach 1956-1976 – red.), który pozwolił mi rozwinąć skrzydła. Z biegiem czasu pojawiła się prawdziwa miłość do boksowania, przede wszystkim podparta coraz lepszymi wynikami. Sentyment do piłki pozostał. Zresztą widzisz mnie zawsze na meczach przy Hutniczej. Zazwyczaj jestem na każdym.

- Kiedy słyszy Pan dzisiaj nazwisko Stanisław Cendrowski, ciśnienie Panu momentalnie skacze czy tak jak Pan wcześniej powiedział: czas goi rany?
LT: Skłamałbym mówiąc, że zapomniałem jak wobec mnie postąpił ten człowiek (w ostatniej chwili ze względów układowych wykreślił z listy bokserów na Igrzyska Olimpijskie w Monachium w 1972 roku Lucjana Trelę – red.).

- W lipcu 2013 roku Andrzej Szlęzak oficjalnie podziękował Panu za wkład pracy w utworzenie i rozwój sekcji bokserskiej „Feniks”.
LT: Co w związku z tym (uśmiech)?

- Pojawił się Pan na tym spotkaniu. Ambicja i honor pozwoliły Panu na to, mimo, że ten sam człowiek obiecywał Panu pracę do końca 2013 roku…
LT: Powiem krótko. Pieniądz nie śmierdzi… (Lucjan Trela otrzymał gratyfikację finansową za swój wkład w sportowy rozwój miasta – red.) Może brzmi to z mojej strony, jakbym był okropnym materialistą, ale kiedy człowiek na miesięczne życie i zapłatę rachunków ma raptem 700 złotych, to myśli trochę w innych kategoriach…

- Jestem ciekawy tylko, po co odstawiać takie szopki skoro kilka miesięcy wcześniej nie dotrzymuje się danego słowa…
LT: Uwierz mi, że ja też zamiast tych wszystkich oficjalnych podziękowań, wolałbym po prostu w spokoju, bez żadnego rozgłosu wciąż pracować z młodzieżą. Nawet za te marne 400-500 złotych miesięcznie, które paradoksalnie bardzo by się przydały… Zawsze chciałem przekazywać swoje doświadczenie młodym ludziom, którzy dopiero szukają swojej życiowej drogi. Spełniałem się w tym co robiłem. To sprawiało mi radość i dodawało energii. Kiedy czujesz się ludziom potrzebny, automatycznie wyzwalają się w tobie dodatkowe pokłady energii. Wiem, że zależało ci na tym wywiadzie, dlatego od razu, gdy poczułem się jak młody Bóg, nie odwołałem go (uśmiech).

- Ma Pan tych pamiątek trochę…
LT: Kiedyś było ich dużo więcej… I nie patrz tak na tę piłkę z podpisami zawodników Górnika Zabrze, bo i tak jej nie weźmiesz (śmiech).

- Skąd Pan ją ma?
LT: Jurek Machnik (były bramkarz Górnika – red.) mi wysłał. Mam tylko pretensje do ludzi, którzy rozkradli mi zdjęcia (śmiech). A właśnie, tutaj masz tych kilka, które mi jeszcze zostały…

- To po co Pan je dawał niezaufanym osobom?
LT: No jak przychodziło kilku takich jak ty w trakcie tygodnia i każdy prosił, mówił, że tylko sobie pożyczy, że tylko sobie poogląda i zaraz odda, to pożyczałem (uśmiech). Jestem osobą, która ufa ludziom. Czasami nawet aż za bardzo…

——————-

Lucjan Trela (urodzony w 1942 roku w Turbii) – ikona polskiego boksu; legenda klubu Stal Stalowa Wola oraz podkarpackiego sportu; posiadał nietypowe warunki fizyczne jak na pięściarza wagi ciężkiej (tylko 172 cm wzrostu). Wziął udział w Igrzyskach Olimpijskich w 1968 w Meksyku, w czasie których przegrał z późniejszym mistrzem olimpijskim i zawodowym mistrzem świata – Amerykaninem George’em Foremanem (była to jedyna walka w tym turnieju, której Foreman nie wygrał przed czasem). Trela dwukrotnie startował również w Mistrzostwach Europy – w Rzymie w 1967 i w Belgradzie w 1973, dwukrotnie docierając do ćwierćfinałów. Pięciokrotnie w latach: 1966, 1967, 1968, 1970 i 1971 zdobył Mistrzostwo Polski (był też wicemistrzem w 1973 oraz brązowym medalistą w 1962, 1965, 1974 i 1975). W sumie stoczył 275 walk, z czego aż 220 wygrał, 11 zremisował i 44 przegrał. Pierwszą oficjalną walkę w ringu stoczył w 1959, a już rok później jako bokser Stali Stalowa Wola zdobył swoje pierwsze – jeszcze juniorskie, Mistrzostwo Polski. Jako żołnierz w latach 1962-1964 boksował dla wojskowego klubu Bieszczady Rzeszów. Żona: Anna; dzieci: Grzegorz i Marek; wnuki: Karol, Łukasz i Aleksandra.

Rozmawiał: Bartosz Michalak, Echo Dnia

Więcej wywiadów autora znajdziesz na Facebooku

„STARY” MASTERNAK I „NOWY” WAWRZYK

wawrzyk

Dwóch znanych polskich bokserów „po przejściach” z rosyjskimi rywalami wróciło na ring w sobotę 1 lutego 2014 roku. Andrzej Wawrzyk pierwszą walkę po przegranej z Aleksandrem Powietkinem stoczył w Opolu z Dannym Williamsem, natomiast Mateusz Masternak w duńskim Frederikshavn zmierzył się z Sandro Siproshvilim „na przetarcie” po porażce z rąk Grigorija Drozda. Obydwaj Polacy odnieśli tym razem efektowne zwycięstwa nad kiepskiej klasy rywalami, ale ważniejsze od wyników były styl i forma, jaką zaprezentowali.

Masternak przed walką obiecywał, że będzie boksował ofensywnie i starał się walczyć w półdystansie, co dotąd nie było jego mocną stroną. Słowa dotrzymał i dało się dostrzec postęp na tym polu, chociaż z drugiej strony sporo pracy jeszcze przed nim. Można też było się dopatrzyć w postawie naszego cruisera innych mankamentów w postaci niemrawego rozpoczęcia walki, nie najlepszej ruchliwości i luk w gardzie, ale wszystkie one bledną wobec ciężkiego i efektownego nokautu, jaki zafundował Mateusz w 4 rundzie dzielnie do tej chwili spisującemu się Gruzinowi. Takiej dynamiki nie widzieliśmy u niego od dawna. To był znowu stary, dobry Mateusz Masternak z czasów sprzed kryzysu formy, król nokautu i postrach ringów.

Na Andrzeju Wawrzyku jako perspektywicznym bokserze postawiłem krzyżyk na długo przed jego klęską z rąk Powietkina. Co z tego, że dysponował dobrymi warunkami fizycznymi, niezłą szybkością i przyzwoitą techniką, skoro wata w pięściach i chwiejna psychika dyskwalifikowały go jako boksera wagi ciężkiej. Zmianę u Wawrzyka zauważyłem, słuchając wywiadu, jakiego udzielił przed walką z Williamsem. To nie był wystraszony, niepewny siebie chłopaczyna, do jakiego przywykliśmy, to był stanowczy mężczyzna, który zapewniał o wielkim postępie w zakresie siły fizycznej, jakiego dokonał w ostatnim czasie. Nie wierzyłem, ale wczoraj w Opolu ujrzałem innego Wawrzyka. Nie anemicznego wymoczka, ale atletycznego, bojowego boksera z dynamitem w pięści, który zmiótł z ringu swego rywala w ciągu 2 minut. Zwycięstwo nad schyłkowym Dannym Williamsem nie jest miarodajne jako wyznacznik bokserskiej klasy, ale śmiem twierdzić, że na ringu w Opolu mieliśmy do czynienia z nową, znacznie lepszą wersją Andrzeja Wawrzyka, której warto się przyglądać.

Po ubiegłotygodniowych batach, jakie zebrali Szpilka i Majewski w USA, pierwszego dnia lutego 2014 powiało odrobiną optymizmu. Warto reaktywować hasło „Nie ma kozaka na Masternaka”, a może nawet warto stworzyć nowe „Nie ma byka na Wawrzyka”.

Dariusz Chmielarski, bokserzy.cba