Archiwum: Wrzesień 2013

LEWA NIECH WIE, CO UCZYNI PRAWA – LEKCJA BOKSU U JUNOSZY

 

„Materiał ludzki na bokserów posiadamy w Polsce pierwszorzędny. Mimo to pięściarze nasi niezbyt spiesznie zbliżają się do poziomu europejskiego. Chłopy na schwał – na ringu przedstawiają się znacznie mniej imponująco” -  napisał 87 lat temu (14 sierpnia 1926 r.) w jednym z wielu felietonów, opublikowanych na łamach Przeglądu Sportowego – Wiktor Junosza-Dąbrowski, absolutny pionier boksu w II RP, znakomity sportowiec i trener, działacz sportowy, dziennikarz i filozof.

Jeśli kiedykolwiek dyskutować będziemy nt. tzw. „polskiej szkoły boksu”, której najwybitniejszym nauczycielem był Feliks Stamm, pamiętać powinniśmy, że u jej genezy tkwiły – niewątpliwie – uwagi Junoszy-Dąbrowskiego. Nasz wspaniały pięściarz, Jerzy Kulej, powiedział niegdyś, w jednym z wywiadów, że „polska szkoła boksu to technika, pomysł, a potem dopiero realizacja. Najpierw trzeba pomyśleć, a potem pracować nad siłą”. Zaprezentowana przezeń teza w 100% zgodna jest z cytowaną poniżej opinią przedwojennego autorytetu.

Powodem tej niższości – kontynuował Junosza – jest najczęściej, obok braku wiedzy technicznej, nieodpowiedni trening, nieraz tym bardziej oddalający ćwiczącego od celu, im bardziej intensywnie jest prowadzony.

Boks często jeszcze uważają u nas za dział ciężkiej atletyki. Jest to błędem kardynalnym i adepci pięściarstwa grzeszą ciężko, gdy wprost morderczym dla nich dźwiganiem ciężarów lub gimnastykowaniem wielofuntowymi hantlami, każą pęcznieć bicepsom. Okazałe umięśnienie jest dla boksera dobrą rekomendacją: ramię o 45-centymetrowym obwodzie nie może być zdolne do „wystrzelenia” pięści z szybkością 60m/s, jak to czyni 34-centymetrowe ramię Georgesa Carpentiera.

Nie siłę fizyczną – której tyle, przeważnie dała im od urodzenia natura – powiększać winni pięściarze nasi, lecz przede wszystkim sprawność: oddech, szybkość, opanowanie ruchów i wyrobienie oka. Pięściarz tylko wtedy liczyć może na swój oddech, gdy go wyrobi, ćwicząc w szybkim tempie. Nie trzeba ćwiczyć długo. Wytrzymując na treningu, choćby dziesięć „stejerowskich” rund, ku niemałemu własnemu zdziwieniu „spuchnie” się na meczu po jednej – prowadzonej po sprintersku.

U nas walczy się przeważnie jeszcze w tempie spacerowym. Podczas gdy w Polsce  obaj przeciwnicy po prostu czyhają na sposobność wypoczęcia – na zachodzie starają się wyzyskać do końca każdą ze 180 sekund rundy. Jakie mogą być tego konsekwencje w spotkaniach międzynarodowych – nie potrzebuję mówić. Wzmocnienie tempa nie wystarcza: musi byc powiększona w dwójnasób szybkość wykonania poszczególnych ruchów.. Cios, włącznie z czasem do namysłu i przygotowania, trwać winien ułamek sekundy. Jest on rezultatem nie tylko skurczu mięśni, ale przede wszystkim gwałtownego wysiłku nerwowego. Jako, że jest przykry – bokserzy unikają wysiłku tego chętnie.

Ruchy pięściarzy naszych zbyt często są nieopanowane, instynktowne, zależne jeden od drugiego. A w boksie „lewa niech wie, co czyni prawa”. Każda ręka winna, niejako, działać …na własną rękę. Najgenialniejsze pomysły zostaną tylko poronionymi pomysłami, póki ciało nie będzie posłusznym narzędziem mózgu. Nie starczy mocno bić – trzeba trafiać, a więc umieć od razu ocenić odległość, dzielącą pięść od cudzej szczęki. Dobry bokser ceni swój wysiłek – gdy strzela, czyni to po wycelowaniu. U nas nieraz prowadzi się istny ogień zaporowy, by po „rozchodowaniu” wszystkich pocisków z 0,01% trafień stać się bezbronną ofiarą spokojniejszego rywala.

Zalety fizyczne rasy i temperamentu predystynują Polaków do triumfów bokserskich. Są diamentami, które oszlifować winien trening wytrwały, cierpliwy i celowy – zakończył Wiktor Junosza-Dąbrowski.

Z CYRKU WARSZAWSKIEGO DO MADISON SQUARE GARDEN

 

„Cyrk jest cyrkiem i tego nic nie zdoła zmienić. To też wszystkie zawody, które się tam odbywają muszą stać się zwykłym bałaganem. To jest niezłomne prawo i nikt nic na to nie poradzi. Ta sama bowiem publiczność, która gdzie indziej zachowuje się kulturalnie, gdy przyjdzie do cyrku, zaczyna sobie tak, po prostu „dla sportu” drzeć się w najdzikszy sposób jeszcze przed rozpoczęciem zawodów” – tak oto atmosferę panującą 9 października 1927 r. na międzynarodowej gali bokserskiej w Cyrku Warszawskim opisywał wyraźnie zażenowany dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.

Dość przeciętną imprezę uratować mógł jedynie występ młodziutkiego pupila warszawskiej publiczności, Edwarda „Eddie” Rana (2-2, 2 KO), który w walce wieczoru miał skrzyżować rękawice ze „świetnym zawodowym bokserem niemieckim” Christianem Schumannem. Istotnie pojedynek ten wywołał wielkie emocje, głównie z uwagi na wspaniałą postawę 18-letniego Polaka (wygrał przez nokaut w 7-mej rundzie). Od 3 starcia rywal wyraźnie tracił siły i kondycję, coraz wyraźniej klinczując i w rozmaity – niesportowy – sposób kradnąc czas. Po 4 rundzie pomógł mu w tym jeden z sekundantów, który „kocim ruchem” rozwiązał rękawicę „Niemca”.

Dlaczego używam cudzysłowie? Bo rywalem Rana okazał się …Władysław Radomski, były pięściarz poznańskiej „Warty”, który za namową promotora-impresario (Latowskiego) podawał się za niemieckiego zawodowca. Te obrzydliwe oszustwo odkryte zostało – oczywiście – w stolicy Wielkopolski. Na zdjęciach opublikowanych na łamach „Kuriera Poznańskiego” bokserscy kibice bez trudu rozpoznali oszusta. Warto dodać, ze do roli „Niemca” Radomski był bardzo dobrze przygotowany. Zarówno on sam i cały narożnik cały czas rozmawiali po niemiecku.

Afera została napiętnowana przez całą ówczesną prasę sportową. Trafiła także pod osąd Polskiego Związku Bokserskiego, który w trybie pilnym rozpatrzył tzw. „Incydent Radomski-Schumann” i na winnych nałożył wstępnie niezwykle surowe kary. Na dożywotnią dyskwalifikację ukarano poznańskiego impresario Latowskiego a klubom zrzeszonym w związku zabroniono zatrudniać go w roli trenera. Radomski otrzymał karę 2 letniej dyskwalifikacji. Dodatkowo PZB całą tę sprawę uznał za kryminalną i skierował do rozpatrzenia na drogę sądową.

Sprawiedliwości stało się zadość? Niezupełnie. Kilka tygodni później na ostatnim przed przenosinami do Katowic walnym zebraniu PZB w Poznaniu, ww. kary zostały wyraźnie złagodzone. Latowski miał pozostać zawieszony do kolejnego walnego zebrania PZB, a Radomski do 31 grudnia 1928 r. A więc cyrku …ciąg dalszy!

Po co o tym wszystkim piszę? Bo z polskojęzycznych monografii poświęconych karierze Rana dowiedzieć się możemy o zwycięstwie Polaka nad Schumannem, co prawdą absolutnie nie było. Na szczęście dla Rana i jego fanów koleje jego kariery potoczyły się następnie (do czasu – niestety) właściwą ścieżką. 3 lata później już jako „Polish Thunderbolt” przez Paryż i Hawanę trafił do mekki zawodowego boksu, na ring w Madison Square Garden. Niemal równo 4 lata po występie na deskach warszawskim cyrku, w tym samym MSG w ciągu 154 sekund znokautował wspaniałego Louisa „Kida” Kaplana!

Nie wiem jak i kiedy zakończyła się kariera „samozwańczego Schumanna”, ale też dochodzą mnie słuchy, że na dzisiejszych zawodowych ringach nadal można spotkać wielu pomysłowych „Radomskich-Schumannów”. Przyjeżdżają na gale (może i do Polski?) z różnych zakątków świata (głównie z Afryki i Ameryki Południowej).

Taki już jest od wielu lat ten świat …twardych pięści.

‚CZARNA PANTERA’ W WARSZAWIE!

 

W 1925 r. polski amatorski i zawodowy boks dopiero budził się do życia i mimo systematycznego zdobywania coraz większej popularności, nazwiska wielkich światowych gwiazd tej dyscypliny znane były jedynie nielicznym. W tym kontekście nie powinien więc specjalnie nikogo zdziwić fakt, że niemal bez echa przeszła wizyta w Warszawie, w lipcu tegoż roku, wspaniałego czarnoskórego „ciężkiego” Harry Willsa (80-10-5, 52 KO).

Przypomnę, że w latach 1915-1926 Wills był jednym z najlepszych – jeśli nie najlepszym – na świecie panczerem. Mimo to, podobnie jak wielu innych czarnoskórych pięściarzy tamtej epoki – nigdy nie dostał szansy walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Dzisiaj historycy pięściarstwa widzą go nawet w pierwszej „3″ (za Dempsey`em i Langfordem) najlepszych ciężkich, którzy rywalizowali na amerykańskim ringu w I połowie lat 20-tych XX w.

Jakie były powody tego, że Wills nie dostał mistrzowskiej szansy? Nie jest żądną tajemnicą, że po zejściu w 1915 r. z amerykańskiego ringu pogardzanego przez Jankesów wielkiego mistrza świata, Jack`a Johnsona, był to świadomy element polityki promotorów, kreujących jedynie białych mistrzów świata wszechwag. Tex Rickard, największy promotor bokserski tamtych czasów powiedział nawet wprost, że nigdy nie dopuści do walki pupila „Białej Ameryki”, Jessa Willarda z „Czarną Panterą” (przydomek Willsa), podkreślając przy każdej okazji, że tytuł mistrzowski wszechwag w murzyńskich rękach nia ma żadnej wartości.

W taki oto sposób rasizm rękoma wpływowego Rickarda i jemu podobnych rozdawał karty na bokserskim stole Ameryki, pozbawiając wielu młodych afroamerykańskich pięściarzy szansy na zrobienie wielkiej pięściarskiej kariery.

Ale wróćmy do sedna sprawy, czyli sensacyjnej wizyty Harry Willsa w Warszawie. „Czarną Panterę” z Nowego Orleanu w ostatnich dniach lipca 1925 r. wyśledzili dziennikarze „Przeglądu Sportowego” w hotelu Bristol. Okazało się, że Wills przybył do naszego kraju w towarzystwie żony i swojego przyjaciela o nazwisku Breithaus.

-My są z Ameryka, ja jego przyjaciel, a to Harry Wills. My przyjechali aby zwiedzić ładne miasta Europa, to i do Warszawy trzeba było przyjechać – powiedział z angielskim akcentem korpulentny Breithaus, tłumacząc powody niespodziewanej wizyty amerykańskiego pięściarza w stolicy.

-Warszawa to bardzo ładne miasto, bardzo mi się podobało, jest duży ruch na ulicach, jest ładna muzyka i restauracje; nie jest wcale tak źle, jak mówiono w Ameryce. Jestem bardzo zadowolony, żem tu przyjechał i sprawił przyjemność memu staremu przyjacielowi, który 30 lat nie był w swoim rodzinnym mieście i nareszcie teraz mógł odwiedzić swoich krewnych i znajomych – dodał Wills.

Na pytanie o najbliższe – sportowe – plany powiedział:

-Właśnie wczoraj otrzymałem z New Yorku od mojego managera depeszę zawiadamiającą mnie, że kontrakt z Ted Richardsem [chodzi o Texa Rickarda - przyp. JD] został ostatecznie podpisany: Dempsey zobowiązał się nie walczyć z żadnym bokserem przed spotkaniem ze mną; za mecz otrzymuje on 750 000 dolarów, a ja 250 000. Z warunków jestem zadowolony, tembardziej, że pertraktacje na temat spotkania rozpoczynały się kilkakrotnie, ale zawsze rozbijały się o warunki i upór Dempsey`a [...].

Mam nad Dempsey`em, który waży 98 kg pewną przewagę wagi, gdyż mam o 8 kg więcej [przy wzroście ok. 188-191 cm - przyp. JD]. Jestem obecnie w dobrej kondycji fizycznej, miesięczny odpoczynek w Karlsbadzie, dokąd dziś wyjeżdżam, sądzę, że źle mi nie zrobi. W każdym razie walka ani łatwą, ani krótką nie będzie!

5 września siadam na okręt. A po powrocie do New Yorku ciężki codzienny trening aż do samego meczu, który odbędzie się za 5-6 miesięcy. Ostateczny termin spotkania ustalimy dopiero po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych. Nigdy z Dempsey`em się nie biłem, ale sposób jego walki znam doskonale – zakończył Wills.

Po wielu latach Wills zwierzył się dziennikarzom, że największym rozczarowaniem, jakie go spotkało w czasie kariery było fiasko rozmów w sprawie jego walki z Jackiem Dempsey`em, którego wyzywał wielokrotnie w latach 1920-1926. Faktem jest, że sam Dempsey, podrażniony ambicją, był skłonny stanąć do walki Willsem. Pięściarze podpisywali nawet stosowne kontrakty (patrz zdjęcie!), ale nigdy – z powodów finansowych (biały czempion obawiał się, że nie otrzyma honorarium za swój występ) – nie zostały one zrealizowane. Wielu historyków sądzi, że jeśli Dempsey i Wills stanęliby do sportowej rywalizacji, to z pewnościa wygrałby ten pierwszy, upatrując w tym domniemanym fakcie fiaska rozmów w sprawie nieodbytej walki. Ale niemal pewnym wydaje się, że w połowie lat 20-tych XX w., starszy o 6 lat Harry Wills (pogromca Sama Langforda, Joe Jeanette`a, Jeffa Clarka, Willie Meehana, czy Luisa Angela Firpo) byłby dla Dempseya wielkim zagrożeniem.

FABRYKA MISTRZÓW: DAMBE – BOKS PLEMIENIA HAUSA

Walkę na pięści zwaną „dambe” od stuleci uprawiają młodzi członkowie plemienia Hausa, zamieszkującego Afrykę Zachodnią – głównie Nigerię i Czad. Warto przy tej okazji wspomnieć, że na tym samym terenie istnieje również bardziej zorganizowana i „ucywilizowana” forma czegoś, co moglibyśmy nazwać sportem walki, pod nazwą „kokawa”, popularna w mniej-więcej piętnastu krajach afrykańskich, ale jej zasady nieco różnią się od „dambe”. Jeśli „kokawa” bardziej przypomina japońskie sumo, to „dambe” w wielu elementach przypomina nam boks.

„Dambe” jest jednak z pewnością jedną z najbardziej niebezpiecznych dla zdrowia i życia rodzajów walki na pięści. Brak „miękkich” rękawic bokserskich u walczących znacznie zwiększa prawdopodobieństwo zadawania ciężkich nokautów, a dopuszczalne kopnięcia w głowę, niejednokrotnie powodowały, że przegrany odsyłany zostawał do …krainy przodków. Nie ma oczywiście oficjalnych danych o tym ilu z walczących w Nigerii na zasadach „dambe” w ostatnich latach straciło życie. W kraju kwitnie bowiem proceder organizowania nielegalnych, „podziemnych” walk, na które nikt nie zaprasza działaczy sportowych.

Ekwipunek walczącego w „dambe” ogranicza się do sznura, którym wiązana jest pięść, którą zadaje on ciosy. Mówi się, że w ekstremalnych przypadkach wykorzystuje się także klej, którym pokrywa się sznur, by następnie „uzbroić” pięść w piasek lub odłamki szkła. Nie można wykluczyć, że takie praktyki mogą mieć miejsce gdzieś na dalekiej prowincji, gdzie dopuszczalne bywają ekstremalne formy „dambe”, ale informacja ta nie jest potwierdzona źródłowo i może być zmyślona.

Nas jednak interesuje „dambe” w czystej – unormowanej – postaci, w jakiej na terenie Nigerii i Czadu rozgrywane są turnieje mistrzowskie, które przyciągają szerokie rzesze miłośników – uczestników i kibiców. Zwycięzcy takich zawodów otrzymują cenne nagrody (nawet po 100 dolarów lub odbiornik telewizyjny), lokalną sławę i szacunek. Nagrody materialne z pozoru wydają się być mało atrakcyjne, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętna nigeryjska rodzina wydaje tygodniowo na żywność półtora dolara, wspomniane „honorarium” wydaje się być niemal fortuną.

Co w „dambe” przypomina nam jeszcze boks? Mimo iż nie ma tam kategorii wagowych, rywale dobierani są „na oko”, proporcjonalnie według warunków fizycznych, tak aby nie były widoczne gabarytowe dysproporcje walczących. Dzieje się tak jednak tylko podczas pierwszych walk eliminacyjnych. W dalszych etapach turnieju możliwa jest rywalizacja między wojownikami o różnej budowie i masie ciała.

Pojedynek trwa trzy rundy, których bynajmniej nie ogranicza czas. Runda może zostać zakończona z trzech powodów – na prośbę jednego z walczących lub jego opiekuna, z powodu braku działań w ringu (pasywność) oraz dotknięcia kolanem lub ręka ziemi, na której toczona jest walka. Pojedynek trwa aż do wyłonienia zwycięzcy (nie ma w „dambe” remisów). Jak wspomniałem, walczący zadają ciosy nie tylko przy pomocy pięści, ale także stóp. Z uwagi na to, że urazy, których doznają walczący są bardzo bolesne, zawodnicy przed pojedynkiem specjalnie wdychają dym z konopi, co znacznie obniża próg bólu.

Historycy są zgodni w tym, że sport walki uprawiany przez ludzi z plemienia Hausa ma wiele wspólnego z boksem, który uprawiano w starożytnym Egipcie i starożytnej Grecji, co zdaje się potwierdzać, że korzenie „dambe” sięgają tysięcy lat wstecz.

PIĘŚCIARSKI REKORDZISTA URODZIŁ SIĘ W POLSCE!

Abraham Holenderski (Hollandersky), znany jako Abe The Newsboy, czyli „Abe Gazeciarz”, to jedna z legend boksu zawodowego. Ten sportowiec-podróżnik (pierwszy w historii journeyman z krwi kości), w latach 1905-1918 stoczył ponoć aż 1039 zawodowych pojedynków bokserskich na wszystkich kontynentach. Jeśli dodamy do tej liczby jeszcze 387 pojedynków zapaśniczych to w bilansie „Gazeciarza” pojawi się nam niewiarygodna – wręcz – liczba 1426 walk!

Holenderski będąc już na emeryturze napisał 384-stronicową książkę pt. „The Life Story of Abe The Newsboy (with the U.S. Navy). Hero of the Thousand Fights”, w której opisał swoje najcenniejsze wspomnienia (m.in. zdobycie mistrzostwa Panamy i Południowej Afryki wagi ciężkiej). Historycy boksu zaczerpnęli z niej po raz pierwszy informacje dotyczące jego rekordu. W oparciu o dostępne źródła – „rozprawił” się z nim w 1944 r. nieoceniony Nate Fleischer, który zredukował ilość jego pojedynków pięściarskich do – i tak imponującej ilości – 490! Zaznaczył przy tym, że nie jest to bilans „zupełny” i zawiera tylko najważniejsze walki!

Potwierdził to najwybitniejszy polski historyk boksu zawodowego, członek IBRO, dr Jan Skotnicki, wysuwając przy okazji „niewinne” przypuszczenie, że skoro ów Holenderski urodził się w żydowskiej rodzinie „gdzieś w Imperium Rosyjskim”, to być może działo się to na terenie dzisiejszej Polski? Sprawdziłem dostępne źródła i potwierdzam, że przypuszczenia Skotnickiego mimo iż były strzałem na oślep, to trafiły w…dziesiątkę!

Abraham Holenderski urodził się 3 grudnia 1887 r. we wsi Berżniki w guberni suwalskiej! Dzisiejsze Berżniki to maleńka wioska graniczna (jeszcze 2 lata temu było tam przejście graniczne Polski z Litwą) w województwie podlaskim (powiat i gmina Sejny) o tradycjach sięgających I poł. XVI w. W sierpniu 1920 r. rozegrała się tam bitwa niemeńska – druga co do ważności i wielkości w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Tak, więc Drogi Czytelniku, bokserski rekordzista świata w ilości stoczonych walk urodził się na polskiej ziemi! I …mniejsza o to, że niebawem z rodziną via Berlin i Manchester wyemigrował za Ocean (do New London w stanie Connecticut, gdzie mieszkała siostra ojca). Z analizowanych przeze mnie akt przechowywanych w archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie wynika, że rodzina Holenderskich do wybuchu II wojny św. żyła nadal w Suwałkach.

Cudze chwalimy…

KONTROWERSJE: WOJENNE MISTRZOSTWA EUROPY – BRESLAU 1942

Ze wszystkich mistrzowskich turniejów, które odnotowano w historii amatorskiego boksu, najbardziej kontrowersyjnymi  – z uwagi na okoliczności – były najprawdopodobniej nieoficjalne, wewnątrzfaszystowskie, tzw. „wojenne mistrzostwa Europy”, które odbyły się w dniach 20-25 stycznia 1942 r. we Wrocławiu (Breslau). Niemal natychmiast po zakończeniu II wojny św. zostały one uznane za niebyłe, a wszystkich ich medalistów na zawsze wykreślono z annałów amatorskiego boksu.

W turnieju wystąpili – rzecz jasna – reprezentanci okupujących Europę państw osi, krajów satelickich oraz państw neutralnych. Aby impreza miała odpowiedni poziom sportowy, postanowiono, że ekipy Niemiec, Włoch i Węgier będą mogły wystawić po 16 zawodników, czyli po dwóch w każdej kategorii wagowej. Oprócz nich do Wrocławia przybyły reprezentacje: Szwecji (9 pięściarzy), Hiszpanii, Czech, Austrii (po 8), Chorwacji (6), Słowacji, Finlandii, Holandii i Danii (po 2) i Szwajcarii (1).

Odnotujmy, że zapomnianymi juz przez czas „wojennymi” mistrzami Europy zostali: Costante Paesani, Arturo Paoletti (obaj Włochy), Dezso Frigyes-Fritsch (Węgry), Duilio Bianchini (Włochy), Ferdinand Raeschke (Niemcy), Karl Gustaf Norén (Szwecja), Sven Christensen (Dania) i Hein Ten Hoff (Niemcy).

Jakie były największe gwiazdy wrocławskiego turnieju?

- Paoletti (Rocznik 1919): Pół roku przed wybuchem II wojny św. zaprezentował się poznańskiej i warszawskiej publiczności podczas meczów międzypaństwowych Polska-Włochy. W pierwszym pokonał na punkty Zygmunta Koziołka, by w drugim ulec Edmundowi Sobkowiakowi. 21 grudnia 1945 r. podpisał zawodowy kontrakt. Dwukrotnie – bezskutecznie – stawał przed szansą zdobycia zawodowego mistrzostwa Włoch wagi koguciej. W Weronie od kilku lat odbywa się amatorski turniej pięściarski jego imienia (pod nazwą Memorial Arturo Paoletti).
- Frigyes (1914): Srebrny medalista mistrzostw Europy w Budapeszcie (1934) i półfinalista olimpijski z Berlina (1936) w wadze piórkowej.
- Bianchini (1922): Najprawdopodobniej najlepszy pięściarz jaki kiedykolwiek urodził się w Rimini. Szybki, silny, z piekielnie skutecznym prawym hakiem. Jako amator stoczył ok. 300 walk, z których 85% wygrał. W 1951 r. podpisał zawodowy kontrakt. Jego karierę zatrzymał jego rodak, Romano Valentini.
- Raeschke (1920): Hamburczyk w drodze do złota pokonał m.in. słynnego Czecha Juliusa Tormę, który w czasie II wojny św. jako Gyula Torma reprezentował Węgry. Po zakończeniu wojny Raeschke podpisał zawodowy kontrakt, tocząc 57 płatnych walk. W najważniejszej z nich uległ słynnemu rodakowi Gustawowi Ederowi.
- Ten Hoff (1919): syn holenderskiego rolnika, który w czasie II wojny św. przeprowadził się do Oldenburga i przyjął niemieckie obywatelstwo. Boks zaczął uprawiać dopiero w wieku 18 lat, ale dzięki talentowi i znakomitym warunkom fizycznym (196 cm) zaczął odnosić sukcesy. Właściwie od początku kariery amatorskiej nie spotkał na swojej drodze żadnego poważnego rywala. Nie sprostał mu także mistrz olimpijski, Herbert Runge, wobec czego Ten Hoff przyjechał do Wrocławia w charakterze faworyta i nie zawiódł. Jako amator stoczył 194 walki, z których 185 wygrał, w tym 78 przez nokaut. Po wojnie kontynuował karierę pięściarska jako zawodowiec, zdobywając w 1951 r. pas zawodowego mistrza Starego Kontynentu. Po zakończeniu kariery (po porażce z Ingemarem Johanssonem) został działaczem (z czasem prezydentem) zachodnioniemieckiej Federacji Boksu Zawodowego (BDB).

Sądząc po nazwiskach pięściarzy, którzy brali udział w turnieju we Wrocławiu, nie stał on na najwyższym poziomie. Najlepsi amatorscy pięściarze w tym samym czasie nosili alianckie mundury, walczyli w konspiracji, przebywali w obozach jenieckich, ginęli w obozach koncentracyjnych lub w efekcie rozmaitych czystek etnicznych dokonywanych przez nazistów i ich sojuszników na terenach okupowanych.

Do dzisiaj we Wrocławiu stoi niemy świadek tamtych wydarzeń, legendarna już Hala Stulecia (Jahrhunderhalle, zwana przez długi czas po wojnie Ludową).

POLLY BURNS – CO TU JEST PRAWDĄ, A CO FIKCJĄ?

W bloku programowym „Prawdziwe życia” telewizja RTE pokazała zadziwiający film dokumentalny, „Moja babcia była bokserem”, ukazujący życie Polly Burns, zdobywczyni kobiecego mistrzostwa świata w boksie, z punktu widzenia jej zamieszkałej w Dublinie prawnuczki, Catherine Morley.

Według rodzinnych przekazów, prababcia Catherine na przełomie wieków parała się boksem zawodowym. Tematem filmu były starania Catherine, by poznać prawdę o tej niezwykłej kobiecie. By zilustrować poszukiwania trudno uchwytnych faktów twórcy filmu korzystali z wywiadów, filmów archiwalnych i rekonstrukcji zdarzeń.

- Każdy życiorys to złożona historia, szczególnie jeśli kawałkami układanki są tylko wycinki z gazet – twierdzi Adrian Lynch z firmy, która wyprodukowała ten dokument, Graph Films. – Bez wątpienia, ponieważ Polly Burns była bokserem-kobietą, nikt nie opisał jej życia, więc w jakimś sensie przywracamy tę postać historii. Znów pojawia się ta znana kwestia: znamy życiorysy naszych ojców i dziadków, ale kobiety są tu niewidzialne.

Nazwać życiorys Polly Burns wyjątkowym, to mało. Urodziła się w 1881 roku w rodzinie od pokoleń związanej z cyrkiem. Kiedy jej matka zginęła w upadku z trapezu, ojciec ożenił się ponownie, z kobietą ze „słynnego bokserskiego rodu Fairclough.” Polly wcześnie rozpoczęła karierę w cyrku, ostatecznie występując jako siłaczka. Zyskała sławę jako „kobieta zdolna unieść w zębach osła.” Zważywszy na rodzinne związki ze słynnym bokserskim klanem, trudno się dziwić, że i Polly założyła w końcu rękawice i weszła na ring. Miała szesnaście lat, kiedy zaczęła walczyć, głównie po jarmarcznych budach i z reguły przeciwko mężczyznom.

polly_rosalyn– Była wówczas jedną z nielicznych, gotowych podjąć walkę z mężczyzną – mówi Lynch. – Zarabiała na tym tysiące funtów.

Jej związki z Dublinem rozpoczęły się, gdy poślubiła pochodzącego stamtąd Tommy’ego Lyncha. Przeprowadzili się do Dublina, gdzie urodziła mu dwie córki, w tym babcię Catherine, Agnes. Małżeństwo rozpadło się jednak, i Polly wróciła na ring.

- Ludziom wydaje się, że kobiecy boks to nowość. Nieprawda! Pierwsza odnotowana walka, między handlarką rybami a arystokratką, miała miejsce w 1727 roku. Mamy tu więc równoległą, niesamowitą historię boksu – mówi Lynch.

Szczytowym momentem kariery Polly musiał być rok 1900, kiedy zdobyła mistrzostwo świata w boksie kobiet. Wyjechała do Paryża na walkę z mistrzynią Stanów Zjednoczonych, Texas Mamie Donovan. Amerykanka nie wyszła jednak do ringu, czy to z lęku, czy z innych przyczyn, i Polly Burns ogłoszono mistrzynią świata.

- Wielu szanowanych ekspertów, głównie mężczyzn, nie wierzy, że Polly rzeczywiście była bokserką – mówi Lynch. – Pod koniec życia, biedując w Dublinie, Polly sprzedawała swój życiorys brytyjskim brukowcom i wiele z tego, co o niej wiemy, pochodzi właśnie z tych artykułów. Można więc pytać, czy nie zmyślała, żeby mieć ciekawszy materiał? Znaleźliśmy wiele dowodów wskazujących na to, że nie.

Wśród tych, którzy wierzą w historię Polly, jest przewodnicząca Federacji Boksu Kobiecego z Miami – sama niegdyś walczyła w jarmarcznych budach, i już wtedy słyszała o osiągnięciach Polly Burns w ringu.

Zostawmy ostatnie słowo Adrianowi Lynchowi: – Podoba się nam to, że prawdziwość historii Polly Burns nie jest przesądzona. W jej życiorysie bardzo trudno oddzielić legendy od faktów, bo fakty kryją się w tym, jak oceniali ją inni, a najciekawsze, że nasz film i te obecne artykuły znów ciągną to dalej. I tak Polly Burns znów odradza się przez media. Ludzie znów będą o niej mówić i pisać, ale wciąż wokół jednej kwestii: czy to rzeczywiście prawda?

polly_01Cóż, jak to usłyszał od dziennikarza James Stewart pod koniec filmu „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a”: – Kiedy legenda staje się faktem, drukujmy legendę!

Film dokumentalny o życiu Polly Burns nieco rozczarował, głównie dlatego, że niewiele jest materialnych dowodów jej bokserskiej kariery. Wzmiankowano o niej w artykułach prasowych, ludzie pamiętali ją jako jarmarczną bokserkę, ale bardzo trudno o dokumenty czy zdjęcia. Niełatwo więc ustalić, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Według filmu, Polly stoczyła w Dublinie pokazową walkę z Jackiem Johnsonem (ówczesnym mistrzem świata wagi ciężkiej). Miała też walczyć z mężczyznami w National Sporting Club w Londynie, a jeden z tych jej przeciwników został jej drugim mężem.

Na plus należy zaliczyć archiwalne filmy, pokazujące kobiecy boks we Francji (savate – francuska odmiana kickboxingu) i w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX w. Według materiału z USA, szkoła dla dziewcząt w Wirginii oferowała uczennicom zajęcia z boksu, które wygrały zresztą w plebiscycie na najbardziej popularne lekcje. Wszystko to działo się w bardzo radosnej atmosferze, widać było dziewczęta toczące sparringi na terenie szkoły – więc najwyraźniej to nie Doyle Weaver zaczął uczyć kobiety, o co chodzi z tym całym boksem.

KOŁKOWSKI O PERSPEKTYWACH HUSSARS POLAND

Jablonski Tomasz 01

- Proszę przyjąć gratulacje z powodu awansu „Husarii” do grona ośmiu najlepszych drużyn ligi World Series of Boxing. Przed startem rozgrywek spora część obserwatorów stawiała Was na straconej pozycji, sugerując, że nie stać Was na jakiekolwiek sukcesy w WSB…
Jarosław Kołkowski: Dziękuję bardzo. Na papierze rzeczywiście to tak wyglądało. Na szczęście ciężka praca zawodników i trenerów w połączeniu z odrobiną strategii dała taki efekt. Mogę mieć tylko nadzieję, że sprawimy kibicom jeszcze niejedną miłą niespodziankę.

- Mecz ćwierćfinałowy z ekipą Dolce & Gabbana Italia Thunder rozegracie 23 marca w Zawierciu. W tym samym miejscu i czasie zaplanowano finały Mistrzostw Polski Seniorów w Boksie, przez co niektórzy z zawodników nie będą mogli wystąpić w tych zawodach. To kolejny dowód na to, że nie wierzono w Wasz sukces?
JK: Do końca nie wiem, z czego to wynikło. Nie chcę szukać winnych, bo mleko się rozlało. Ja ze swojej strony zrobiłem, co mogłem, aby bokserzy na tym nie ucierpieli. Proponowałem w pierwszej kolejności zmianę terminarza WSB. Niestety z uwagi na wymogi telewizji Sky, która transmituje walki D&G Italia Thunder i na współpracy z którą władzom ligi szczególnie zależy, taka zmiana nie była możliwa.

- Nie próbował Pan, jako menedżer grupy Hussars Poland, znaleźć jakiś kompromis z działaczami PZB w sprawie występu tych zawodników w Mistrzostwach Polski?
JK: Oczywiście, że próbowałem. Zaproponowałem, aby 22 marca (piątek) zrobić przerwę w programie Mistrzostw Polski i przesunąć walki półfinałowe oraz finałowe odpowiednio na sobotę i niedzielę. Wówczas w piątek mógłby odbyć się mecz WSB, a wyniki poszczególnych walk decydowałyby o awansie zawodników Hussars Poland do półfinałów Mistrzostw. Nie chciałem, aby nasi zawodnicy walczyli w półfinałach Mistrzostw Polski tylko z uwagi na „zasługi” dla drużyny WSB. Co więcej, byłem gotów poświęcić oglądalność w TVP Sport, która na pewno nie puściłaby meczu na żywo, ponieważ w tym dniu ma się odbyć mecz piłkarski Polska-Ukraina. Jedyne, o co prosiłem to zmiana harmonogramu Mistrzostw i zwolnienie trzech zawodników z obowiązku przechodzenia przez eliminacje i ćwierćfinały. Trzeba przecież pamiętać, że na dzień przed meczem muszą zrobić wagę dla celów WSB i przygotować się kondycyjnie do ciężkiego meczu z nomen omen ubiegłorocznym triumfatorem ligi. Nie wyszło…

- Jakie są konsekwencje takiego obrotu sprawy?
JK: Przede wszystkim tracą zawodnicy, którzy muszą walczyć w meczu WSB. Ja niestety nie mam wyjścia i jasno przedstawiłem chłopakom sytuację, licząc na ich zrozumienie. Po pierwsze, nie możemy jako drużyna pozwolić sobie na walkower, bo taki „luksus” kosztuje 10.000 USD kary. Po drugie, praktycznie wyczerpaliśmy zasoby kadrowe wliczając w to dopuszczalną regulaminowo ilość zmian w składzie. W rezultacie Mazik, Jabłoński i Tryc zostają pozbawieni szansy na medal Mistrzostw Polski, a przecież należą do faworytów w swoich kategoriach wagowych. Jestem jednak przekonany, że przykre skutki „konfliktu kalendarzowego” na tym się kończą. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktokolwiek usiłowałby zamykać ww. zawodnikom drogę do uczestnictwa np. w tegorocznych Mistrzostwach Europy z uwagi na brak medalu zdobytego w krajowym czempionacie. W tym ostatnim przypadku decyzja powinna należeć do trenera kadry, który ma możliwość konfrontacji kadrowiczów chociażby podczas Turnieju im. Feliksa Stamma.

- Powiedział Pan, że w meczu z drużyną z Mediolanu zaboksują Mateusz Mazik, Tomasz Jabłoński i Mateusz Tryc. Kto oprócz nich stanowić ma o sile „Husarii” w pierwszym meczu ćwierćfinałowym?
JK: Adil Asłanow i Mateusz Malujda.

- Biorąc pod uwagę omawiane wyżej okoliczności awans do ósemki najlepszych ekip ligi WSB – przynajmniej teoretycznie – wydaje się być kresem sportowych możliwości Hussars Poland. Co jednak będzie, gdy pokonacie i tę przeszkodę? Jesteście na to przygotowani? Sportowo, organizacyjnie, finansowo…
JK: Chciałbym mieć takie „zmartwienie”.

- Niezależnie od wyników najbliższych meczy z Italia Thunder możemy mówić o Waszym wielkim sukcesie. Kibice martwią się jednak, czy nie będzie to aby jednorazowa polska przygoda z ligą WSB? Myśli Pan już o kolejnym sezonie?
JK: Tak, zdecydowanie. Prowadzę już rozmowy z telewizją i sponsorami. Czy się uda? Nie wiem. To zależy od wielu czynników. Na pewno na korzyść tego projektu przemawia fakt, że media – może za wyjątkiem BOKSER.ORG – na powrót zajęły się boksem olimpijskim głównie dzięki WSB.

- Co należy zrobić, by poprawić sportową jakość drużyny? Jak będzie wyglądała selekcja zawodników? Obserwujecie konkretnych pięściarzy? Z kim wiążecie długofalowe plany, a z kim po sezonie się pożegnacie?
JK: Tak krawiec kraje… itd. Jestem jednym z niewielu ludzi w polskim boksie, który nie wmawia sobie i innym, że Polska to zagłębie bokserskich talentów, którym zawsze ktoś rzuca kłody pod nogi i że gdyby nie archaiczne władze PZB, to bylibyśmy potęgą na miarę Ukrainy albo Wielkiej Brytanii. „Ławka rezerwowych” nie jest zbyt długa. Selekcja zawodników będzie wyglądała tak, jak do tej pory, tzn. będziemy obserwować wyniki zawodników w zawodach Grand Prix i turniejach międzynarodowych i próbować ściągać do drużyny najlepiej rokujących. Przy czym nie łudzę się, że będziemy w stanie – na razie – wystawiać w lidze 2-3 równorzędne składy. W boksie olimpijskim, przynajmniej wśród seniorów, na palcach jednej ręki można policzyć dobrych zawodników, którzy przynajmniej raz nie walczyli w naszej drużynie. I pewnie nie ma już żadnego z tych dobrych, którego byśmy nie namawiali do współpracy. Nie wszyscy jednak chcą (np. Mateusz Kostecki). O zmianach w składzie mogę jedynie powiedzieć, że mamy już porozumienie z Michałem Cieślakiem, który będzie reprezentował Hussars Poland w wadze ciężkiej w rewanżowym meczu z Włochami. Istnieje też duża szansa, że w przyszłym sezonie w wadze półciężkiej dołączy do nas Krystian Sikora, który na co dzień mieszka w Irlandii i – co tylko częściowo mnie dziwi – bardziej docenia wartość WSB niż większość bokserów w kraju.

- Może się zdarzyć, że najlepsi otrzymają bardziej intratne propozycje z drużyn zagranicznych, względnie od zawodowych promotorów… Nie dzwonią do Pana menedżerowie z innych drużyn z zapytaniami o którychś z „Husarzy”?
JK: O inne drużyny WSB się nie martwię, ponieważ zgodnie z regulaminem w odniesieniu do zawodników polskich mamy prawo pierwszeństwa. Jeżeli chodzi o promotorów zawodowych, to już kilku zawodników się przekonało, że ich oferty nie są tak atrakcyjne, jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało. Parafrazując klasyka: jeżeli młody pięściarz myśli, że od razu po przejściu na zawodowstwo zarobi górę pieniędzy, to źle myśli. Poza tym, już dzisiaj mogę zapewnić, że dobre występy w WSB dają szansę także na rozwój kariery zawodowej. Propozycję kontraktu APB (AIBA Pro Boxing) dostał już Mateusz Mazik. Czy z niej skorzysta? Zobaczymy. Na pewno jest, o czym myśleć.

- Przepraszam za niedyskretne pytanie, ale na jakiego rodzaju wynagrodzenia mogą liczyć zawodnicy, którzy występują w rozgrywkach WSB? Jaki jest system ich wynagradzania, względnie kar?
JK: Stawki muszą pozostać tajemnicą. Zawodnicy jednak nie narzekają. Na wynagrodzenie składa się zasadniczo miesięczna pensja i premia za walkę, chociaż zdarza się, że płacimy tylko za walki.

- Na koniec proszę powiedzieć jaki dla Pana – menedżera ekipy – był najtrudniejszy moment w trakcie obecnego sezonu WSB? No i jakie były największe blaski, związane z tą pracą?
JK: Trudne momenty mam praktycznie codziennie. Najtrudniejsze wolę zachować dla siebie, bo to się po prostu wiąże z zachowaniami konkretnych osób. Łatwiej jest mówić o blaskach. Tu na pierwszy plan wysuwa się wygrana z Rosją i zwycięstwo w meczu z Argentyną. W pierwszym wypadku chodziło o pierwsze zwycięstwo – i to z mocną drużyną, i w dodatku z historycznie „bliskim” nam sąsiadem. W drugim – niesamowite emocje związane z poszczególnymi walkami (owacje na stojąco dla Mateusza Malujdy!) i coraz śmielszy przebłysk świadomości, że awans do ćwierćfinałów jest realny. Przecież na początku sezonu też na to nie liczyłem.

- Życzymy Wam sukcesów w meczach ćwierćfinałowych i trzymamy kciuki za kolejny sezon. Mamy nadzieję, że polska drużyna w WSB stanowić będzie o sile odradzającego się boksu olimpijskiego w Polsce i przyczyni się do poprawy wizerunku tej dyscypliny sportu.  
JK: Nie chcę zapeszać, więc nie dziękuję.

IWONA NIERODA: KTO WIE, BYĆ MOŻE KIEDYŚ SPRÓBUJĘ BOKSU?

Nieroda Iwona 01

- Rozmawiamy w najciekawszym momencie Twojej kariery. Ten sportowy zenit wyznaczają wywalczone tytuły amatorskiej i zawodowej mistrzyni świata WAKO oraz amatorskiej mistrzyni Europy WAKO w formule low kick. Czy w kickboxingu jest jeszcze jakiś cel, do którego dążysz? Jakieś trofeum do zdobycia? A może jesteś już sportowcem spełnionym?
Iwona Nieroda: Jeszcze niecały miesiąc temu powiedziałabym, że brakuje mi zwycięstwa w Pucharze Świata w formule low kick, jednak 19 maja sięgnęłam po to trofeum, którego bardzo mi brakowało w moich „zbiorach”. Czy jestem sportowcem spełnionym? Oczywiście, że nie! Jak to mówią: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Moim celem na ten rok jest obrona tytułu amatorskiej mistrzyni świata, za rok chcę znów wywalczyć złoto w amatorskich Mistrzostwach Europy w formule low kick. A co potem? W 2017 roku Wrocław będzie organizatorem Olimpiady Sportów Walki „Combat Games”, gdzie do programu wpisana jest formuła K-1 Rules. Bardzo chciałabym usłyszeć tam Mazurka Dąbrowskiego.

- Boks zna wiele pięknych karier, które swoje źródło miały w kickboxingu. Sukcesy pięściarskie święcili i święcą przecież m.in. Marek Piotrowski, Przemysław Saleta, Gerard Zdziarski, Iwona Guzowska, Agnieszka Rylik, Beata Małek-Leśnik, Sandra Drabik… Tych nazwisk moglibyśmy przytoczyć tu mnóstwo. Jest szansa na to, że w tym towarzystwie pojawi się kiedyś Twoje nazwisko?
IN: Wiem jedno, jestem kickbokserką i zawsze nią będę. To czas zweryfikuje co stanie się z moją karierą. Być może kiedyś zobaczycie mnie stojącą pomiędzy linami w bokserskich butach? Tego wykluczyć nie mogę. Często różni ludzie pytają mnie czy mam zamiar startować w boksie czy MMA, niektórzy dają mi „dobre” rady, a ja wiem, że na razie w kick-boxingu mi najlepiej. Co z tego, że to nie jest olimpijski sport, co z tego, że nie jest popularny w polskich mediach, ja naprawdę kocham to, co robię, a robię to chyba na tyle dobrze, że jeszcze mnie tu chcą. (śmiech)

- Pytam o Twoją ewentualną karierę bokserską nie bez powodu. Jakiś czas temu rozmawiając z wicemistrzynią Europy w boksie, Sandrą Drabik, która niedawno udanie wystartowała w kick-bokserskim czempionacie Starego Kontynentu w Bukareszcie, zapytałem która z jej koleżanek ze startującej tam kadry miałaby największe predyspozycje do trenowania boksu. Powiedziała, że Iwona Nieroda…
IN: Dziękuję Sandrze za wskazanie mojej osoby. Jestem trochę zaskoczona, że padło na mnie, ale tym bardziej mi miło. Dla mnie to naprawdę duży komplement, tym bardziej, że padł on z ust dziewczyny, którą podziwiam i szanuję za to jakim jest sportowcem.

- Czy kiedykolwiek ktoś rozmawiał poważnie z Tobą na temat walk bokserskich? Nikt nie kusił Cię perspektywą pięściarskich sukcesów? Z całym szacunkiem dla kickboxingu, wspaniałych polskich tradycji i nietuzinkowych zawodników, którzy reprezentowali, reprezentują i reprezentować będą nasz kraj w tej dyscyplinie, ale przynajmniej do 2016 roku kickboxing nie da Ci – w przeciwieństwie do boksu – szansy startu olimpijskiego.
IN: Pierwsze propozycje pojawiły się po moim zwycięstwie w Mistrzostwach Świata Juniorów w 2008 roku. Wtedy nie byłam zainteresowana, bo bardzo chciałam rozwijać się w kickboxingu. Poza tym przed mistrzostwami zrezygnowałam z treningów w sekcji lekkoatletycznej CWKS Resovia Rzeszów i nie chciałam się na nowo „pchać” w uprawianie dwóch dyscyplin sportowych jednocześnie. Niby w kickboxingu uderza się tak samo jak w boksie, ale są różnice dotyczące choćby pozycji walki. W okresie kilku ostatnich lat, jak wcześniej wspomniałam, pewne osoby dawały mi „dobre” rady i gorąco zachęcały do startów w boksie, jednak zawsze było coś ważniejszego: przygotowania do imprez mistrzowskich, do różnych pucharów, czy turniejów. Ja wiem, że boks ma tego asa w rękawie w postaci startu olimpijskiego, to kusi, ale ja na razie podziękuję, może kiedyś zmienię zdanie, tego nie wiem.

- Oglądasz zawody bokserskie? Odnajdujesz jakieś inspiracje w sposobach rozgrywania walk przez pięściarzy? Zdobyte przez Ciebie tytuły i medale to przecież w sporej części efekt skutecznej walki przy użyciu pięści…
IN: Lubię czasem – o ile w ogóle mam czas – oglądać różne walki, w tym pojedynki bokserskie. Gdy nadchodzi czas Mistrzostw Polski Kobiet śledzę rywalizację w ringu, ale bardziej z ciekawości jak pójdzie moim koleżankom z kickboxingu. Kibicuję im i trzymam za nie kciuki. Czasem zdarza się, że podpatrzę jakąś kombinację i próbuję wykonać ją na treningu, ale nie zawsze wychodzi (śmiech). Co do moich walk, to wygraną dają mi nie tylko moje pięści, ale i nogi. Raz jest tak, że walka jest bardzo dobra boksersko, a innym razem jest mało boksu i wtedy dużo się kopie. Tak naprawdę wszystko zależy od przeciwniczki.

- Czy mistrzyni świata i Europy w kickboxingu czuje się doceniona w kraju, dla którego zdobywa medale i mistrzowskie pasy? Możesz liczyć na odpowiednie zainteresowanie mediów, sponsorów, kibiców?
IN: Jedni doceniają, inni nie. Nieraz słyszy się opinie, że kickboxing to zwykłe mordobicie czy sport w którym rywalizacja jest tak mała, że nie trzeba nic umieć, żeby wygrać imprezę mistrzowską. To są bardzo przykre słowa. Trenuję tak samo ciężko jak niejeden sportowiec reprezentujący dyscyplinę olimpijską. Nie mogę narzekać na wsparcie mediów regionalnych, kibiców (tych najwierniejszych) też jest trochę. Najgorzej sprawa się ma ze sponsorami. Szukam ich na własną rękę i mam wielki problem. Nie rozumiem dlaczego niektóre firmy dają pieniądze np. „niedzielnym drużynom”, których zawodnicy zaszczycają swoją obecnością na treningu raz, czy dwa razy w tygodniu, a nie chcą wejść w współpracę z kimś, kto odnosi międzynarodowe sukcesy. Nie tylko ja mam taki problem. Ilu jest takich sportowców?!

- Czołowe polskie pięściarki narzekają, że w ciągu roku nie mają wielu okazji do toczenia walk, na czym cierpi ich doświadczenie i poziom sportowy. Jak jest z tym w kickboxingu? Ile razy walczysz w ciągu roku i na jakich dystansach?
IN: Osobiście nie mam na co narzekać. Kalendarz Polskiego Związku Kickboxingu załadowany jest wieloma imprezami. Ja startuję oprócz formuły low kick w K-1 Rules, w formule kick light i w full contact. Do tego pojawiły się propozycje walk zawodowych. W zeszłym roku stoczyłam 19 walk, w tym już 8, a z krajowych imprez mistrzowskich zdążyłam dopiero obronić mistrzostwo Polski w formule low kick. Amatorsko walczę 3 rundy po 2 minuty każda, zawodowo jest różnie. O pas zawodowej mistrzyni świata walczyłam 5 rund po 3 minuty każda, a np. o pas międzynarodowej mistrzyni Polski 3×3 min.

- Patrząc na Ciebie aż trudno w to uwierzyć, że masz już za sobą 10 lat wyczynowego uprawiania sportu i ponad 100 walk. Zdarzyły Ci się w tym czasie jakieś chwile zwątpienia? Jak radzisz sobie w sytuacjach kryzysowych?
IN: Myślę, że chwile zwątpienia, czy załamania są wpisane w każdy sport i dopadają każdego. Nasz układ nerwowy też czasem bywa „przetrenowany”. Wiele razy zdarzały mi się chwile zwątpienia we własne umiejętności, chwile załamania kiedy myślałam, że już dłużej nie dam rady i kończę z tym sportem. Było dużo emocji, dużo łez, ale za każdym razem trzeba było w jakiś sposób doprowadzić się do porządku. Mam dużo szczęścia, bo mam przy sobie grono cudownych ludzi: mojego trenera Jerzego Pilarza, moich rodziców i chłopaka, który rozumie mnie, bo trenuje ten sam sport.

- Zjawisko nieuczciwego, stronniczego sędziowania, na które narzekają czasem bokserscy kibice, również zdarza się podczas zawodów kickbokserskich?
IN: Myślę, że jest kilku sędziów, którzy nie są do końca fair.

- Jesteś wychowanką Jerzego Pilarza z UKS Diament Pstrągowa. W jakich okolicznościach rozpoczęłaś uprawianie sportów walki? Jak wielki wpływ na Twoje sukcesy miał pierwszy trener?
IN: Na pierwszy trening zaprosił mnie mój obecny trener Jerzy Pilarz, z którym współpracuję bez przerwy, od samego początku kariery. W szkole podstawowej byłam jego uczennicą i jeździłam z nim na praktycznie każde zawody sportowe. Pamiętam jak usłyszałam o możliwości startu w zawodach, co dało mi podwójną motywację do trenowania. Chciałam być najlepsza. Mojemu trenerowi będę do końca życia wdzięczna za to, co dla mnie zrobił. To on doprowadził mnie do zdobycia tytułów mistrzyni Europy i świata, z Nim zdobyłam zawodowy czempionat w kickboxingu low kick, po dużej części to dzięki Niemu jestem tym, kim jestem i stoję w tym miejscu, gdzie powinnam.

- Dodajmy przy tym, że jesteś – jak sądzę – najmłodszym wiceprezesem klubu sportowego w Polsce. Na czym polegają Twoje obowiązki?
IN: Ja przede wszystkim zajmuję się kontaktem z mediami. Piszę do różnych portali i regionalnych mediów o sukcesach klubu, prowadzę stronę internetową i fanpage klubu. Do tego pomagam czasem w organizacji wyjazdów na zawody i załatwiam drobne sprawy w urzędach.

- Twoja kariera wygląda na starannie prowadzoną. Trenujesz od 10 lat, pięć lat temu zdobyłaś złoty medal mistrzostw świata juniorów, później były wspomniane na wstępie sukcesy seniorskie. Z formuł łagodniejszych przechodziłaś do najbardziej trudnych, ryzykownych, wymagających, czyli low kicku i K-1. To były świadomie zaplanowane decyzje, czy naturalna kolej rzeczy w sportowym rozwoju kickboksera?
IN: Zmiana formuł z lżejszych na cięższe przyszła jakoś tak naturalnie. W 2008 roku po zdobyciu tytułu mistrzyni świata w formule full contact nie wyobrażałam sobie startów w K-1 czy low kicku, a rok później rywalizowałam w formule z kopnięciami na uda. Moja kariera bardzo dobrze się ułożyła. Myślę, że duża w tym zasługa mojego trenera.

- W trakcie dotychczasowej kariery uderzenia której rywalki najbardziej odczuwałaś? Jest jakaś zawodniczka, z którą masz jeszcze „nieuregulowane rachunki”? Jaki masz dokładnie bilans walk?
IN: Mam niewyrównane porachunki z pewną Norweżką, z którą przegrałam kilka razy w rywalizacji full contact, m.in. w finale Mistrzostw Europy Seniorów, czy Pucharze Świata. Tonje Sorlie to znakomita zawodniczka, wielokrotna mistrzyni świata i szkoda, że nie udało mi się jej pokonać. Myślę, że gdybyśmy spotkały się kiedyś w ringu w rywalizacji low kick wynik mógłby być inny. Co do rywalki, której ciosy najbardziej odczuwałam, to… hmm… na tę chwilę nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko. Nie raz po turnieju byłam mocno wybijana, ale złożyło się na to kilka trudnych walk. Od 2005 roku stoczyłam 125 walk, z czego zwyciężyłam 97 razy.

- Jesienią w Brazylii odbędą się mistrzostwa świata w low kicku, na których staniesz do obrony złota wywalczonego dwa lata temu w Skopje. Jak i gdzie będziesz przygotowywała się do tego startu? Kiedy rozpoczną się decydujące przygotowania?
IN: Głównym miejscem moich przygotowań jest mój klub. To tam razem z trenerem odwalam największą robotę. Z początkiem sierpnia wraz z Kadrą Narodową zaczynamy kilkunastodniowym zgrupowaniem w Zakopanem, kilka dni później wyjeżdżam na kolejny obóz, tym razem z Kadrą Kick Light, potem wracam do klubu i tam przygotowuję się z moimi klubowymi kolegami, miesiąc później kilkudniowe zgrupowanie i znów praca klubie. I tak do samych mistrzostw.

- Jak wygląda tygodniowy cykl treningowy mistrzyni świata i Europy?
IN: To zależy czy jestem w okresie przygotowania ogólnego, ukierunkowanego, czy specjalnego. Ilość treningów i ich czas zależy od kalendarza i ilości dni do startu. Zdarza się, że między zawodami, kiedy kalendarz jest napięty i starty są w przeciągu dwóch tygodni, mam mniejszą liczbę treningów. Tak naprawdę nie da się opisać w krótki sposób mojego planu treningowego.

- Na koniec zapytam Cię jeszcze o Twoją inną sportową pasję, czyli długodystansowe bieganie górskie. Byłaś mistrzynią Polski juniorów młodszych w biegach stylem anglosaskim, startowałaś w mistrzostwach świata. Przybliż naszym czytelnikom na czym polega ten rodzaj współzawodnictwa, na jakich dystansach biegasz oraz na ile wykorzystujesz tę dyscyplinę w przygotowaniach do walk kickbokserskich?
IN: Fakt, kiedyś biegałam i zdobyłam mistrzostwo Polski jako juniorka młodsza i z drugim czasem wśród juniorów zakwalifikowałam się na Mistrzostwa Świata, które odbyły się w Szwajcarii. W biegach górskich wyróżnia się dwa style: anglosaski i alpejski. W tym pierwszym trasa biegu jest mieszana, występują podbiegi i zbiegi, w stylu alpejskim biegnie się cały czas pod górę. Juniorki biegają na dystansie 4000 m. Dzięki przeszłości, związanej z uprawianiem biegów wiem, że kondycji i wydolności niektórzy mogliby mi pozazdrościć.

- Serdecznie dziękuję za rozmowę, przedstawienie się szerokiej rzeszy kibiców bokserskich i mam nadzieję, że spotkamy się kiedyś podczas jakiegoś wielkiego pięściarskiego wydarzenia. Najlepiej po zakończonym przez Ciebie pojedynku.
IN: Dziękuję i pozdrawiam zarówno wszystkich sympatyków boksu jak i kickboxingu.

CAŁA POLSKA PŁAKAŁA PO ŚMIERCI MISTRZA WAGI CIĘŻKIEJ

gloves 01

„Odszedł od nas jeden z największych talentów bokserskich, jedna z największych naszych nadziei. Życie jego skończyło się w chwili, gdy dla innych dopiero się zaczyna” – pisał 24 sierpnia 1929 r. Przegląd Sportowy poruszony do głębi samobójczą śmiercią 20-letniego mistrza Polski kategorii ciężkiej, Alfreda Kupki.

Do tragedii doszło 16 sierpnia 1929 r. w Katowicach. Dzień wcześniej Kupka wraz z drużyną Policyjnego Klubu Sportowego Katowice (powojenna nazwa: Gwardia Katowice) przyjechał do Bytomia na mecz z miejscowym klubem KS Heros. Ponieważ anonsowany na jego przeciwnika niejaki Buchta nie stawił się, do walki z Kupką stanął lżejszy od niego Mierzwa, były mistrz Niemiec Połudiowo-Wschodnich  w wadze półciężkiej. W trakcie walki Polak dwukrotnie wyrzucił swojego rywala poza obręb ringu i został zdyskwalifikowany. Nazajutrz strzałem z rewolweru odebrał sobie życie.

Urodził się w 1909 r. i od wczesnych lat zajmował się sportem. Mając 17 lat był jeszcze bramkarzem Kolejowego Klubu Sportowego w Katowicach, gdzie wypatrzył go pionier pięściarstwa na Śląsku, olimpijczyk z 1928 r., Wilhelm Snopek. Zimą 1926 r. 17-letni Alfred trenował już pod jego okiem, utrzymując się przy tym z pracy ślusarza w warsztatach kolejowych. Snopka nie zawiódł trenerski „nos”. Trafił na wyjątkowy materiał, który pod ręką wytrawnego trenera mógłby dojść nawet do światowej sławy. Już w następnym roku (1927) Kupka, startując jeszcze w kategorii półciężkiej, doszedł do finału mistrzostw Polski, ulegając nieznacznie na punkty ówczesnemu czempionowi, olimpijczykowi Janowi Gerbichowi.

Ale już w grudniu 1927 r. 18-letni młokos odniósł pierwszy wielki sukces, pokonując zdecydowanie na punkty trzykrotnego (1924-1926) mistrza Polski, Tomasza Konarzewskiego z Unionu Łódź. Kilkanaście dni później, na ringu w Katowicach przeszedł Kupka międzynarodowy chrzest, nokautując w pierwszym starciu mistrza Niemiec Południowo-Wschodnich, Gallera z Vorvaerts Wrocław. Zanim sędzia wyliczył rywala do „10″, ten – po ciężkich prawych sierpowych – kilkakrotnie lądował na deskach ringu.

Momentem kluczowym w karierze Alfreda było zdobycie w 1928 r. w Warszawie mistrzostwa Polski. W finale wagi ciężkiej w pierwszej rundzie znokautował Finna, trafiając go mocnym prawym w okolicę ucha. Od tego czasu rozpoczęła jego bezprecedensowa, szybka kariera.

Nie mając godnego siebie rywala w kraju, rzucił rękawice m.in. mistrzowi Niemiec, Saengerowi z Vorweartsu Wrocław, remisując po zażartej walce. W październiku 1928 r. wyjechał z drużyną PKS na tournee do Danii i Szwecji. W pierwszym występie w Danii przegrał na punkty z 10 lat starszym, aktualnym brązowym medalistą mistrzostw Europy (w 1930 r. zdobył złoty medal ME) Michaelem Jacobem Michaelsenem, a w drugim zwyciężył zdecydowanie Backa. W Szwecji znokautował w Malmoe Eneberga, przegrał na punkty w Helsingborgu z Johanem Sjoego Andersem oraz wypunktował w Landskronie Johna Friberga.

Po powrocie do kraju Alfred Kupka dostał powołanie do reprezentacji na prestiżowy mecz międzypaństwowy w Węgrami. Na ringu w Budapeszcie w efektowny sposób znokautował Lorinca Kelemena. Pod koniec pierwszego starcia kilkakrotnie celnie i ciężko trafił Madziara, który na niepewnych nogach, po gongu, wracał do narożnika. W drugiej odsłonie Alfred z impetem wpadł na rywala. Po potężnym prawym Węgier padł na deski. Po 8 sekundach wstał, lecz po chwili błyskawiczny, kolejny prawy, ostatecznie rozciągnął go na ziemi. Widok pokonanego był niezwykły. Znokautowany Kelemen podbródkiem dotykał desek ringu, mając rozpostarte ręce…

W 1929 r. Kupka dwukrotnie jeszcze bronił biało-czerwonych barw. W meczu z Niemcami we Wrocławiu wygrał wysoko na punkty z rutynowanym mistrzem kraju zachodnich sąsiadów, Danielsem, a półtora miesiąca później w Katowicach w trzeciej rundzie znokautował Czecha Rudolfa Ambroza, po brzydkiej, pełnej fauli walce.

Interesujące, że już dzień później Alfred skrzyżował rękawice z pięściarzem zawodowym (wicemistrzem olimpijskim wagi półciężkiej z 1928 r.), gwiazdą berlińskiego Herosa, 23-letnim Ernstem Pistullą, przegrywając w tym pokazowym boju nieznacznie na punkty. Była to niezwykle szybka i zażarta walka, w której młody Kupka ustępował rywalowi jedynie nieco pod względem techniki. Była to nieoficjalna walka rewanżowa za porażkę jaką Kupka poniósł z rąk Pistulli 14 grudnia 1928 r. na ringu w Katowicach. Wówczas to Niemiec, na własny koszt przyjechał, by sprawdzić wartość młodego mistrza Polski. Pistulla miał Alfreda w drugiej rundzie na deskach. Polak przetrwał jednak kryzys i w ostatniej rundzie, dzięki znakomitej kondycji, okazał się lepszy,ale w ostatecznym bilansie to jego rywalowi przyznano zwycięstwo. Jak zauważył jeden z dziennikarzy „gdyby walka trwała jak u zawodowców więcej rund, Kupka doprowadziłby do zwycięstwa”. Smaczku tej rywalizacji dodaje fakt, że 2 lata później Pistulla został zawodowym mistrzem Europy (EBU) wagi ciężkiej, pokonując po 15-rundowym boju, na ringu w Walencji, tamtejszego faworyta Martineza de Alfara.

Na mistrzostwach Polski AD 1929 Alfred Kupka reprezentował okręg śląski, pokonawszy wcześniej na mistrzostwach okręgu Jerzego Wockę. Ponieważ nie znalazł się ani jeden konkurent, który miałby ochotę zmierzyć z nim swoje umiejętności, 20-letni pięściarz zdobył swój drugi tytuł mistrzowski bez walki. Po mistrzostwach Ślązak znokautował jeszcze w pierwszej rundzie Schlohoffa w meczu Polski Śląsk-Niemiecki Śląsk, by w sierpniu wybrać się na nieszczęsne zawody do Bytomia.

Hiobowa wieść o śmierci młodego sportowca na falach radiowych w kilka godzin obiegła całą Polskę, budząc żal w kibicowskich sercach. Wszyscy pamiętali sukcesy tego wiecznie uśmiechniętego chłopaka. I te krajowe i międzynarodowe, gdzie z orzełkiem na piersiach reprezentował biało-czerwone barwy. To wprost niebywałe, że ten 20-latek w ciągu zaledwie 3 lat uprawiania boksu osiągnął takie wyniki i tak wspaniale rokował na przyszłość. W krótkim czasie stoczył 50 walk, z czego 44 wygrał (głównie przed czasem), 1 zremisował i 5 przegrał. Miał znakomite warunki fizyczne (188 cm/90 kg), przy czym dysponował szybkością, znakomitą wydolnością i elastycznością oraz koordynacją ruchową.

Wiktor Junosza-Dąbrowski, wielki autorytet bokserski Polski doby międzywojennej, widząc w młodym Kupce talent i mając nadzieję na jego harmonijny rozwój, starał się także na bieżąco zwracać uwagę na niedostatki w jego boksowaniu i …charakterze.

„Należy się obawiać, że nasz mistrz wagi ciężkiej przedstawiający ogromnie obiecujący materiał od dwóch już lat … pozostanie tylko materiałem na boksera do końca swojej kariery. A że podobno pracować nad sobą nie bardzo chce i nie bardzo lubi, więc trzeba będzie prawdopodobnie pożegnać się z myślą o tym, by go kiedy widzieć wśród pięściarzy amatorskich świata, na tym miejscu, do zajęcia którego predestynują go świetne warunki fizyczne” – pisał 23 marca 1929 r. Junosza-Dąbrowski.

Recent Entries »